Pamiętam sznurówki.
Wiecznie rozwiązane. Plątały się wokół stóp niczym cztery
nieokiełznane węże. Podrygiwały wraz z każdym krokiem, tańcząc w takt
niesłyszalnych melodii, które zdawały się wiecznie wypełniać głowę chłopaka o
szafirowym spojrzeniu. Jakie piosenki dźwięczały mu w uszach, kiedy wirował w
brzasku porannej ciszy? Skąd brał się ten rytm, który kierował każdym jego
wdzięcznym krokiem? Czasem zdarzało mi się podążać za nim i wytężać słuch,
zupełnie jakbym miał nadzieję, że choć jedna zbłąkana nuta wyślizgnie się spomiędzy
jego rozchylonych w śpiewnym nuceniu ust i uraczy mnie swoim tajemnym
brzmieniem. Na nic jednak zdawały się moje wysiłki. Zapomniane melodie w jego
głowie zdawały się być tak samo nierealne, jak unoszący się wokół niego zapach
chabrów. Czasem miałem wrażenie, że magiczne wzory na jego skórze to w
rzeczywistości zapisy nutowe. Muzyka mieszkała w nim i wiła się po powierzchni
rąk i ramion, zupełnie jak konary potężnego drzewa. Tajemne, nieistniejące
piosenki posiadły jego drobne ciało i czasem zastanawiałem się, czy
jakiemukolwiek człowiekowi uda się kiedyś zapanować nad tą przedziwną siłą, czy
też muzyka pozostanie jego jedyną kochanką, już na zawsze.
A sznurówki wciąż żyły własnym życiem.
Nie wiem, dlaczego z taką uwagą je obserwowałem. Chyba bałem
się, że któryś z tych węży pewnego razu wymknie się spod kontroli. Czasem
zdawały się zakleszczać wokół kostek, kąsać plastykowymi końcówkami skórę,
zaraz jednak rozluźniały uścisk, znów niewinnie falując wokół butów. Pewnego dnia
dwa sznurówkowe węże zwarły paszcze i ich właściciel upadł prosto na szorstki
asfalt. Do tej pory pamiętam jego duże, zdumione oczy, gdy spoglądał na swoje
krwawiące kolana. Kiedy pomagałem mu je opatrzyć, chłopak nie spuszczał wzroku
z moich dłoni.
- Zdaje się, że moje buty nie chciały spacerować osobno.
Dlatego to się stało – powiedział w pewnym momencie. Do tej pory tak rzadko się
odzywał, że aż przerwałem odkażanie zranionego kolana i spojrzałem na niego ze
zdumieniem. Jego oczy wciąż zdawały się barwić odcieniem chabrowych płatków,
ilekroć na mnie patrzył.
- Obawiam się, że twoje buty muszą spacerować osobno.
Inaczej nie będziesz w stanie chodzić – odparłem łagodnym tonem, jednocześnie
posyłając mu przepraszający uśmiech. Następnie schyliłem się, żeby zawiązać
jego buty. Cztery niesforne węże zostały okiełznane w dwóch zgrabnych splotach
kokardek. Ich właściciel rzucił im krytyczne spojrzenie, po czym zamachał
nogami, wprawiając sznurówki w ruch.
- Tak wyglądają lepiej. Ale są samotne. To niesprawiedliwe –
poskarżył się, uroczo wydymając policzki. Wywróciłem oczami i z rozbawionym
uśmiechem wróciłem do dezynfekowania zadrapań na kolanach chłopaka.
- Jeśli tak bardzo chcesz zapewnić swoim butom towarzystwo,
możesz je ze sobą wiązać, kiedy ich nie nosisz. Dzięki temu przynajmniej ich nie
zgubisz – mruknąłem żartobliwie, ale kiedy uniosłem wzrok, napotkałem
prawdziwie promienny uśmiech. Ciemne oczy zamigotały szafirem.
- Masz rację. – Chłopak entuzjastycznie pokiwał głową. – Jeśli
są w tym świecie dwa istnienia, którym nie wolno się nawzajem zgubić, najlepiej
jest je ze sobą związać – oświadczył z taką powagą, jakby ogłaszał nowe
odkrycie w jakiejś istotnej dziedzinie naukowej. Spojrzałem na niego pytająco,
ale on tylko podziękował mi za pomoc i już chwilę później oddalał się rytmicznym
krokiem, ze śpiewem na ustach.
Dwie wężowe kokardki podskakiwały uroczo u jego stóp, a ja
obserwowałem jego drobną sylwetkę, szukając odpowiedzi gdzieś pośród zdobiących
kostki i ramiona bazgrołów.
・
Zrozumienie przyszło dopiero wiele dni później, pewnego
letniego popołudnia, kiedy postanowiliśmy wybrać się nad rzekę. Idąc popływać
chłopak, zgodnie z moim zaleceniem, związał ze sobą sznurówki dwóch butów.
Jeden należał do niego. Drugi był mój. Wziąłbym to pewnie za wywołaną
roztargnieniem pomyłkę, gdyby nie ten nieśmiały szafirowy błysk, który tamtego
dnia na dobre rozmigotał się w jego oczach. Tak bardzo żałowałem, że nie jestem
w stanie odczytać żadnego z rozmywających się pod wpływem wody bazgrołów.
Znikały na moich oczach, zmieniając się w atramentowe strumienie, w czarne
stróżki myśli, sunące po bladej skórze, mieniące się w blasku zachodzącego
słońca.
Tamtego popołudnia wszystkie bazgroły zniknęły, zanim
nauczyłem się je odczytywać. A mimo to wiadomość pozostała klarowna. Wzorując
się na moim towarzyszu, związałem dwa niepasujące do siebie buty razem i
przewiesiłem je przez ramię, pozwalając przyjacielowi zabrać drugą parę dla
siebie. Kiedy dotarłem do domu, zaczepiłem je na haczyku na ścianie. Wiszą tam
po dziś dzień.
Podobno jeśli są w tym świecie dwa istnienia, którym nie
wolno się nawzajem zgubić, najlepiej jest je ze sobą związać.
Gdyby tylko splot dłoni był równie silny, co sznurówkowe
kokardki…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz