Pamiętam niby-słońca.
Ulotne świetliste kształty tańczące na ścianach w przytulnym
mroku letnich popołudni. W te dziwne dni pokój mojego przyjaciela zmieniał się
w przyjemnie chłodną jamę utkaną z cieni. Ich gęsta sieć wiernie broniła
pomieszczenia przed światłem i upałem. Nawet dźwięki zdawały się zanikać, gubić
gdzieś w drodze do naszych uszu, nigdy nie odnajdując właściwej ścieżki. Było
cicho, ciemno i przyjemnie. W takie dni zwykliśmy godzinami leżeć na podłodze
jego pokoju, a subtelny szum oddechów stanowił jedyną formę rozmowy. Nie
potrzebowaliśmy słów. Wystarczyło ciepło ramienia.
I niby-słońca.
Kiełkowały na porysowanej tarczy kieszonkowego zegarka,
który chłopak obracał w dłoniach, łapiąc stróżkę słonecznego światła, jedyny
promyk dnia, który został wpuszczony do pokoju. Szkło odbijało blask,
odmalowując swoje piękno na ścianie. Chłopak w skupieniu manipulował nitkami
światła, pozwalając kolejnym słonecznym kwiatom rozkwitnąć na suficie, szafkach
i zasłonach. Błyski wydobywały z mroku kolejne fragmenty otoczenia, na moment
wydzierając je cieniom, eksponując ich urok, tylko po to, by chwilę później
pozwolić wodom chłodu ponownie je zagarnąć. Obserwowałem ten osobliwy proces z
niezaprzeczalną fascynacją. Urzekały mnie nie tyle kwitnące na ścianach niby-słońca,
co sam ich właściciel. Chłopak leżał u mojego boku, ale nie spoglądał w moim
kierunku. Jego głębokie oczy bez spoczynku wodziły za tańczącymi wysłannikami
letniego popołudnia, które stały się naszymi skrytymi towarzyszami. Ciepło jego
ramienia i spokojny rytm oddechu napełniały mnie dziwną harmonią. Mógłbym tak
leżeć w siatce letnich chwil i śledzić wzrokiem pędzel słońca, choćby i do
końca swoich dni.
A niby-słońca żyły własnym życiem.
Jedno zabarwiło wiszący na ścianie obraz, ożywiając na
moment jego kontury, drugie zaś wyłowiło z cieni stojący na szafce bukiet
kwiatów. Światło zaigrało między ich płatkami, troskliwie muskając je
życiodajnym tchnieniem lata. Zerknąłem na swojego towarzysza.
- Naprawdę lubisz tę zabawę, hm? – mruknąłem nieco sennym
tonem, przyglądając się jego ustom, powoli formującym się w nieznaczny uśmiech.
- O tak. Sam powinieneś spróbować – powiedział, na moment
przerywając i podając mi swój niewielki, rozklekotany zegarek. Obróciłem
narzędzie w dłoni i spojrzałem na niego bezradnie.
- Co powinienem zrobić? – zapytałem łagodnym tonem, znacznie
bardziej zaciekawiony entuzjastycznym błyskiem w jego oczach, niż poskramianiem
błysków zdobiących ściany.
- Po prostu złap odrobinę słońca i ozłoć nim cokolwiek
zechcesz. – Ciepło jego głosu wystarczyło mi za całą gamę letnich dni.
Posłusznie ustawiłem zegarek w miejscu padania słońca, po czym pokierowałem
błysk światła po ścianie, w końcu dosięgając przewieszonych przez drzwi szafy
butów, tych samych, które chłopak jakiś czas temu związał z sobą, mimo że nie
były do pary. Zerknąłem na przyjaciela, badając reakcję. Jego usta wciąż były
uśmiechnięte, ale brąz oczu znów nabrał tego szafirowego odcienia, który tak
często igrał z moim sercem. Powoli poruszyłem nadgarstkiem, przesuwając kwiat
słońca z szafy na podłogę. Po chwili wahania przekierowałem migotliwy błysk na
czubek jego bosej stopy, zaczepiając ją subtelnie, po czym pozwoliłem światełku
musnąć całą długość chudej, kościstej nogi, powędrować materiałem ubrania,
zahaczyć pieszczotliwie o dłoń i ramię, a w końcu delikatnie, wręcz nieśmiało
ozłocić policzek. Chłopak obserwował to w milczeniu, chabrowego spojrzenia nie
odrywając od małego niby-słońca. Kiedy światło dotknęło jego twarzy, spojrzał
mi w oczy. Uśmiechnąłem się łagodnie, czułym, świetlistym dotykiem głaszcząc jego
nos, czoło, usta. Chłopak powoli uniósł rękę i położył ją na swojej twarzy,
zupełnie jakby próbował przykryć gładzącą go dłoń swoją własną. I choć
pochwycenie błysku było niemożliwe, zrozumiałem jego nieśmiały gest.
Resztę dnia spędziliśmy na wspólnym malowaniu świetlistych
kwiatów. Tamtego popołudnia letnie niby-słońca stały się najsubtelniejszą formą
nieśmiałego zakochania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz