Autor: ShizukaAmaya
Pairing: 2min
Gatunek: yaoi, Minho POV, dramat???
Długość: one-shot
Inspiracje: ~♪~ ~♪~ ~♪~ ~♪~ ~♪~ ~✦~ ~✦~
Uwagi: narracja na dwóch płaszczyznach czasowych
Dedykacja: Opowiadanie w pełni napisane dla mojej kochanej Ame jako prezent urodzinowy, wszystkiego najlepszego~~! Nawet jeśli to nie to, czego oczekiwałaś... Dobrze wiesz, jak to jest kiedy Shizu nie współpracuje z Anią, i robi co chce >.<
Enjoy~~<3
~*~
Przełykam
ślinę, znów padając ofiarą twojego spojrzenia, iskrzącego się najwytworniejszą
barwą pożądania. Myśli w zastraszającym tempie umykają z głowy, pozostawiając
moje ciało na łaskę instynktów. Oddając je pod twoje władanie. Gorzka nuta tli
się gdzieś w sercu, kiedy wspominam, jak wiele miesięcy wcześniej po raz
pierwszy cię zobaczyłem. Tamten uśmiech, zbyt jasny w stosunku do twoich myśli,
zbyt kontrastujący z mrokiem spojrzenia, do tej pory rzuca światło pierwszego
zauroczenia na moje postrzeganie.
- Minho… - mówisz zachrypniętym głosem, odchylając głowę nieco do tyłu, spoglądając na mnie z wyższością przekraczającą barierę wzrostu, a ja już wiem, czego pragniesz, znam żądanie ukryte w zmarszczeniu brwi, wymalowane ognistymi ornamentami po wewnętrznej stronie twoich tęczówek. Jedno słowo wypowiedziane tym uzależniającym głosem wystarczy, żeby do reszty mnie usidlić. I znów porzucam cząstkę dawnego siebie, byle sprostać twoim oczekiwaniom. Byle zaspokoić własne nierealne sny tą zniekształconą formą wymarzonej niegdyś miłości.
- Minho… - mówisz zachrypniętym głosem, odchylając głowę nieco do tyłu, spoglądając na mnie z wyższością przekraczającą barierę wzrostu, a ja już wiem, czego pragniesz, znam żądanie ukryte w zmarszczeniu brwi, wymalowane ognistymi ornamentami po wewnętrznej stronie twoich tęczówek. Jedno słowo wypowiedziane tym uzależniającym głosem wystarczy, żeby do reszty mnie usidlić. I znów porzucam cząstkę dawnego siebie, byle sprostać twoim oczekiwaniom. Byle zaspokoić własne nierealne sny tą zniekształconą formą wymarzonej niegdyś miłości.
~*~
Mówią,
że dzieciństwo kształtuje całe nasze późniejsze życie. Śledząc ścieżkę własnych
losów prawdopodobnie powinienem się pod tą prawdą podpisać.
Kiedy rodzice siedmioletniego Minho, po niekończącej się w oczach chłopca burzy, wreszcie się rozstali, jako powód podając toksyczność ich związku, w malcu zakiełkowało pewne postanowienie. Zobrazował je w postaci nieudolnego obrazka, który jego mama powiesiła potem na jednej ze ścian nowego mieszkania. Dziecięcy rysunek przedstawiał postać o, w jego mniemaniu, anielskim uśmiechu, która spadła wprost z nieba, obierając za ścieżkę migotliwy blask jednej z gwiazd. W tej przepełnionej zapowiedzią szczęścia scence mały Minho zawarł całą swoją przyszłość, którą zamierzał wykreować zgodnie z własnymi ideałami.
Spoglądając na kilkunastoletniego Minho, zaszytego w swoim pokoju, z dala od ludzi, pochylonego nad zeszytem wypełnionym słowami, można było dostrzec pewne podobieństwo. Chłopak przelewał w przestworza kartek kolejne zdania, budując obraz ze swojego dzieciństwa. Kreując pogłębiony wizerunek postaci z rysunku. Na bazie atramentu nastoletni Minho stworzył osobę idealną, kogoś, kto swoim istnieniem odbudowałby w nim zatraconą definicję miłości. W wyobraźni chłopaka postać ta była uosobieniem niewinności; nieskażona złem świata, pozbawiona ciemnych barw, wykreowana samymi pięknymi słowami. W atramentowych oczach bohatera kolejnych zeszytowych stron nie było miejsca na toksyczność, odciskającą się nieprzyjemnym piętnem w sercu Minho, pozostającą ciągnącym się za nim cieniem, którego postanowił nie dopuszczać do tych należących do sfery sacrum kartek papieru, pozostających w bezpiecznym zaciszu szuflady.
Cisza była jednym z ulubionych elementów, które wpisywały się w zmyśloną przez nastolatka postać. Słowa przeszłości, zbyt głośne, zbyt raniące, nieraz nie dawały spokoju, powracając do umysłu Minho, rujnując nawet najpogodniejszy dzień. Kłótnie jego rodziców zrodziły w chłopaku niechęć do hałasu, pragnienie milczenia, upatrywanie w nim jedynej formy szczerości. Dlatego opisywany przez Minho bohater milczał. Milczał konsekwentnie i długo, w zamian czarując uśmiechem, rozczulając blaskiem oczu. Jego głos pozostawał dla Minho zagadką, chłopak w żaden sposób nie potrafił go opisać, preferując wyposażanie swojej postaci w całą barwną gamę wyrażanych przez mimikę emocji.
Sam Minho również był milczący. Z dystansem obserwował otaczającą go rzeczywistość, trzymając się jednak z dala od innych ludzi, uważnie zbierając na ich temat informacje, nie zbliżając się do nikogo, kto mógłby choć w drobnym stopniu zrujnować jego wypracowany plan na życie. Minho szukał anioła ze swojego obrazka, atramentowego ideału ze stron zeszytu. Młodzieniec szczerze wierzył, że jeśli tylko będzie wystarczająco ostrożny i uważny, uda mu się kogoś takiego znaleźć, a to poprowadzi go ku wymarzonemu szczęściu, którego nie dostrzegał w oczach własnych rodziców, które pragnął ocalić choćby w sobie samym. Czy mu się to udało?
Cóż, spoglądając na obecnego siebie nie potrafię już patrzeć na życie w tak prosty sposób, jak nastoletni Minho. Myśli pokomplikowały się, skłóciły ze sobą, budując w głowie chaos, rujnując dawną świetność spokoju serca. A to wszystko za sprawą jednego dnia nieuwagi. Jednego momentu, w którym dałem się ponieść naiwności zachwytu, w którym zostałem ofiarą iluzji idealizmu.
Kiedy rodzice siedmioletniego Minho, po niekończącej się w oczach chłopca burzy, wreszcie się rozstali, jako powód podając toksyczność ich związku, w malcu zakiełkowało pewne postanowienie. Zobrazował je w postaci nieudolnego obrazka, który jego mama powiesiła potem na jednej ze ścian nowego mieszkania. Dziecięcy rysunek przedstawiał postać o, w jego mniemaniu, anielskim uśmiechu, która spadła wprost z nieba, obierając za ścieżkę migotliwy blask jednej z gwiazd. W tej przepełnionej zapowiedzią szczęścia scence mały Minho zawarł całą swoją przyszłość, którą zamierzał wykreować zgodnie z własnymi ideałami.
Spoglądając na kilkunastoletniego Minho, zaszytego w swoim pokoju, z dala od ludzi, pochylonego nad zeszytem wypełnionym słowami, można było dostrzec pewne podobieństwo. Chłopak przelewał w przestworza kartek kolejne zdania, budując obraz ze swojego dzieciństwa. Kreując pogłębiony wizerunek postaci z rysunku. Na bazie atramentu nastoletni Minho stworzył osobę idealną, kogoś, kto swoim istnieniem odbudowałby w nim zatraconą definicję miłości. W wyobraźni chłopaka postać ta była uosobieniem niewinności; nieskażona złem świata, pozbawiona ciemnych barw, wykreowana samymi pięknymi słowami. W atramentowych oczach bohatera kolejnych zeszytowych stron nie było miejsca na toksyczność, odciskającą się nieprzyjemnym piętnem w sercu Minho, pozostającą ciągnącym się za nim cieniem, którego postanowił nie dopuszczać do tych należących do sfery sacrum kartek papieru, pozostających w bezpiecznym zaciszu szuflady.
Cisza była jednym z ulubionych elementów, które wpisywały się w zmyśloną przez nastolatka postać. Słowa przeszłości, zbyt głośne, zbyt raniące, nieraz nie dawały spokoju, powracając do umysłu Minho, rujnując nawet najpogodniejszy dzień. Kłótnie jego rodziców zrodziły w chłopaku niechęć do hałasu, pragnienie milczenia, upatrywanie w nim jedynej formy szczerości. Dlatego opisywany przez Minho bohater milczał. Milczał konsekwentnie i długo, w zamian czarując uśmiechem, rozczulając blaskiem oczu. Jego głos pozostawał dla Minho zagadką, chłopak w żaden sposób nie potrafił go opisać, preferując wyposażanie swojej postaci w całą barwną gamę wyrażanych przez mimikę emocji.
Sam Minho również był milczący. Z dystansem obserwował otaczającą go rzeczywistość, trzymając się jednak z dala od innych ludzi, uważnie zbierając na ich temat informacje, nie zbliżając się do nikogo, kto mógłby choć w drobnym stopniu zrujnować jego wypracowany plan na życie. Minho szukał anioła ze swojego obrazka, atramentowego ideału ze stron zeszytu. Młodzieniec szczerze wierzył, że jeśli tylko będzie wystarczająco ostrożny i uważny, uda mu się kogoś takiego znaleźć, a to poprowadzi go ku wymarzonemu szczęściu, którego nie dostrzegał w oczach własnych rodziców, które pragnął ocalić choćby w sobie samym. Czy mu się to udało?
Cóż, spoglądając na obecnego siebie nie potrafię już patrzeć na życie w tak prosty sposób, jak nastoletni Minho. Myśli pokomplikowały się, skłóciły ze sobą, budując w głowie chaos, rujnując dawną świetność spokoju serca. A to wszystko za sprawą jednego dnia nieuwagi. Jednego momentu, w którym dałem się ponieść naiwności zachwytu, w którym zostałem ofiarą iluzji idealizmu.
~*~
W mroku
oświetlonego jedynie granatowymi lampami pokoju, obserwuję uważnie każdy twój
ruch. Dobrze wiesz, że karmię się kolejnymi przepełnionymi wdziękiem gestami,
zbyt uzależniony, by zwracać uwagę na nieprzyzwoitość rodzących się w głębi
umysłu żądz. Żądz, których ty sam mnie nauczyłeś. Nie używając zbędnych słów,
pozwalasz tonąć nam w milczeniu. Brak werbalizacji nie zakłóca jednak naszej
komunikacji. Wystarczą mi twoje półprzymknięte powieki i nieco obnażona szyja,
by wiedzieć, co zaraz nastąpi. Nie opieram się, nie protestuję, wręcz
przeciwnie – sam staję się inicjatorem kolejnych zdarzeń. Czas wahania mam już
za sobą, a tę niezdecydowaną, stęsknioną za moralnością cząstkę siebie zgubiłem
wiele tygodni wcześniej. Utonęła w morzu nieskończonych przestworzy twojego
spojrzenia, które teraz przewierca mnie spod osłony rzęs. Wyczekuje. Rozkazuje.
Po kilku kolejnych, odmierzanych biciem serc i migotem światła na twoich ciemnych włosach, chwilach, marszczysz brwi, zniecierpliwiony. Unosisz rękę i gestem przyzywasz mnie, niczym niewolnika. Czy tak nisko już upadłem? Stałem się narzędziem w twoich rękach, skorym zrobić wszystko, o co poprosisz. Świadomość utraconej godności nie ciąży mi już tak bardzo jak kiedyś, zabija ją niemożność zignorowania twoich rozkazów. Dobrze wiem, że nie jestem w stanie opuścić pokoju, że na dobre utonąłem już w tym zniewalającym milczeniu, w tej klatce gestów i spojrzeń, grze tlących się póki co subtelnie zmysłów. Te iskry pożądania mają wkrótce przerodzić się w ogień.
Odrzucając resztki bzdurnej refleksyjności, czynię kilka kroków w przód. Wkraczam w krąg emanującego od ciebie granatu.
Po kilku kolejnych, odmierzanych biciem serc i migotem światła na twoich ciemnych włosach, chwilach, marszczysz brwi, zniecierpliwiony. Unosisz rękę i gestem przyzywasz mnie, niczym niewolnika. Czy tak nisko już upadłem? Stałem się narzędziem w twoich rękach, skorym zrobić wszystko, o co poprosisz. Świadomość utraconej godności nie ciąży mi już tak bardzo jak kiedyś, zabija ją niemożność zignorowania twoich rozkazów. Dobrze wiem, że nie jestem w stanie opuścić pokoju, że na dobre utonąłem już w tym zniewalającym milczeniu, w tej klatce gestów i spojrzeń, grze tlących się póki co subtelnie zmysłów. Te iskry pożądania mają wkrótce przerodzić się w ogień.
Odrzucając resztki bzdurnej refleksyjności, czynię kilka kroków w przód. Wkraczam w krąg emanującego od ciebie granatu.
~*~
To był
jeden z tych lipcowych dni, które zbyt szybko przeistaczały się w noce.
Spędzałem ów wieczór w samotności, ze swoim nieodłącznym zeszytem na kolanach i
parującym kubkiem herbaty w dłoniach. Obserwowałem kreacje niebieskie z zacisza
własnego tarasu, ciesząc skórę twarzy orzeźwiającym tchnieniem nocy. Trwałem w
bezdźwięczności granatu, rozmyślając o przeszłości, pozwalając myślom znów
wybiec z torów, znów zabarwić się atramentem marzeń. Rozmyślałem o osobie,
której szukam, o bohaterze własnych opowiadań, w którym upatrywałem ucieczki od
trucizny nieszczęśliwego dzieciństwa. Czy szczerze wierzyłem, że go spotkam?
Cóż, takie pytania zazwyczaj pozostawiałem bez odpowiedzi, chcąc żyć nadzieją i
iluzją. Tak było mi łatwo.
Gwiazdy zdawały się szeptać do mnie, podczas tej najjaśniejszej z nocy. Do czegoś nawoływały, podsuwały kolejne marzycielskie wizje. Czarowały nieskończonością granatu, zachęcając do podziwiania ich wieczornego teatru, rozgrywającego się tuż nad moją głową.
Wypiłem ostatni łyk, i odstawiłem pusty kubek na stolik. Oderwałem wzrok od nieba, żeby skierować go ku migoczącej tafli pobliskiego jeziora. Noc nie oszczędziła jego wód, splatając się z nimi, misternie budując nowy wymiar piękna, zamkniętego między szemrzącymi ramami sitowia. Nad tym to jeziorem ludzie z pobliskich domostw podziwiali tę jedyną w swoim rodzaju, granatową przyjaciółkę, tak hojnie raczącą ich swoim blaskiem.
Do tej pory nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co kierowało mną tamtej nocy. Jedyną odpowiedzią na to pytanie zdaje się być wszechobecny, nęcący szept gwiazd. Niemniej, po krótkim momencie bezczynnego siedzenia, postanowiłem dołączyć do ludzi zabłąkanych nad brzegiem jeziora. Razem z nimi zatopić spojrzenie w toniach nieba.
Przemierzając drogę wśród zarośli, wdychałem świeżą woń trawy, cieszyłem się niesamowitością ciszy. Nie była to noc godna spędzenia jej na spaniu, raczej taka, która nie pozwala ci spokojnie schować się w łóżku; taka, której musisz wyjść naprzeciw, która wymaga, byś ją powitał. Przystałem na jej warunki, docierając wreszcie nad brzeg jeziora.
Zgromadzeni tam ludzie, to pojedynczo, to znów parami, bądź większymi grupami, snuli się wokół roziskrzonej tafli, po cichu komentując między sobą piękno tej nocy, czasami przysiadając na ukrytych w cieniu drzew ławeczkach. W tamtym momencie uległem iluzji chwili, dałem fantazji i wyobraźni przesłonić spojrzenie mgiełką wymysłów. Cisi obserwatorzy zdali mi się naraz zbieraczami gwiazd, kluczącymi między trzcinami, szukającymi kolejnych jaśniejących klejnotów spadłych z nieba, między przybrzeżnymi zaroślami. Wiedziony nagłą potrzebą, i ja zbliżyłem się do granicy sitowia, po czym przykucnąłem, mącąc dłonią wodę, usiłując zamknąć w niej ulotny blask wieczora.
I wtedy nastąpił moment, który do tej pory stanowi moje wybawienie, bądź też przekleństwo. Do moich błądzących po kamienistym brzegu dłoni dołączyła druga para rąk, również przesiewająca kamyki, również mącąca lśniącą taflę swoim dotykiem. Uniosłem wzrok, zaskoczony, za sprawą czego napotkałem najjaśniejszy uśmiech, jaki było mi dane dotąd zobaczyć. Swoim blaskiem znacznie przyćmiewał cały ten barokowy wystrój nocnego nieba. Spod przydługiej grzywki zamigotała para kształtnych, ciemnych oczu. Nie byłem pewien czy to kwestia odbijającego się w nich nieba, czy też refleksów jeziora, ale zdały mi się błyszczeć atramentowym odcieniem granatu. Uniosłem brwi, kiedy chłopak z triumfem na twarzy wyłowił z wody dosyć pokaźny, gładki kamyk, po czym odpowiedziałem na jego spojrzenie ciepłym uśmiechem.
Wtedy już wiedziałem, że to on. Atramentowy bohater, darowany mi przez gwiazdy.
Gwiazdy zdawały się szeptać do mnie, podczas tej najjaśniejszej z nocy. Do czegoś nawoływały, podsuwały kolejne marzycielskie wizje. Czarowały nieskończonością granatu, zachęcając do podziwiania ich wieczornego teatru, rozgrywającego się tuż nad moją głową.
Wypiłem ostatni łyk, i odstawiłem pusty kubek na stolik. Oderwałem wzrok od nieba, żeby skierować go ku migoczącej tafli pobliskiego jeziora. Noc nie oszczędziła jego wód, splatając się z nimi, misternie budując nowy wymiar piękna, zamkniętego między szemrzącymi ramami sitowia. Nad tym to jeziorem ludzie z pobliskich domostw podziwiali tę jedyną w swoim rodzaju, granatową przyjaciółkę, tak hojnie raczącą ich swoim blaskiem.
Do tej pory nie jestem w stanie przypomnieć sobie, co kierowało mną tamtej nocy. Jedyną odpowiedzią na to pytanie zdaje się być wszechobecny, nęcący szept gwiazd. Niemniej, po krótkim momencie bezczynnego siedzenia, postanowiłem dołączyć do ludzi zabłąkanych nad brzegiem jeziora. Razem z nimi zatopić spojrzenie w toniach nieba.
Przemierzając drogę wśród zarośli, wdychałem świeżą woń trawy, cieszyłem się niesamowitością ciszy. Nie była to noc godna spędzenia jej na spaniu, raczej taka, która nie pozwala ci spokojnie schować się w łóżku; taka, której musisz wyjść naprzeciw, która wymaga, byś ją powitał. Przystałem na jej warunki, docierając wreszcie nad brzeg jeziora.
Zgromadzeni tam ludzie, to pojedynczo, to znów parami, bądź większymi grupami, snuli się wokół roziskrzonej tafli, po cichu komentując między sobą piękno tej nocy, czasami przysiadając na ukrytych w cieniu drzew ławeczkach. W tamtym momencie uległem iluzji chwili, dałem fantazji i wyobraźni przesłonić spojrzenie mgiełką wymysłów. Cisi obserwatorzy zdali mi się naraz zbieraczami gwiazd, kluczącymi między trzcinami, szukającymi kolejnych jaśniejących klejnotów spadłych z nieba, między przybrzeżnymi zaroślami. Wiedziony nagłą potrzebą, i ja zbliżyłem się do granicy sitowia, po czym przykucnąłem, mącąc dłonią wodę, usiłując zamknąć w niej ulotny blask wieczora.
I wtedy nastąpił moment, który do tej pory stanowi moje wybawienie, bądź też przekleństwo. Do moich błądzących po kamienistym brzegu dłoni dołączyła druga para rąk, również przesiewająca kamyki, również mącąca lśniącą taflę swoim dotykiem. Uniosłem wzrok, zaskoczony, za sprawą czego napotkałem najjaśniejszy uśmiech, jaki było mi dane dotąd zobaczyć. Swoim blaskiem znacznie przyćmiewał cały ten barokowy wystrój nocnego nieba. Spod przydługiej grzywki zamigotała para kształtnych, ciemnych oczu. Nie byłem pewien czy to kwestia odbijającego się w nich nieba, czy też refleksów jeziora, ale zdały mi się błyszczeć atramentowym odcieniem granatu. Uniosłem brwi, kiedy chłopak z triumfem na twarzy wyłowił z wody dosyć pokaźny, gładki kamyk, po czym odpowiedziałem na jego spojrzenie ciepłym uśmiechem.
Wtedy już wiedziałem, że to on. Atramentowy bohater, darowany mi przez gwiazdy.
~*~
Skąpany
w mrokach i cieniach, otaczających twoją drobną postać całunem władczego
milczenia, wyglądasz w moich oczach jak król nocy. Władca rumowiska wypaczonych
ideałów. Twoja blada twarz góruje nad zastygłym powietrzem, a oczy żarzą się
iskrami niewypowiedzianych myśli. Kiedy pierwszy raz cię spotkałem, nie
przyszło mi do głowy, że ta anielska twarz może kiedykolwiek zapłonąć
najgorętszą z żądz; że te chowające w sobie światło gwiazd oczy będą
rozkazywać, że te stworzone do uśmiechów usta będą napastliwie domagać się zbyt
łapczywych i nasiąkniętych desperacją pocałunków.
Dzieli nas od siebie tylko kilka kroków, a ja, wiedziony nagłą potrzebą, zatrzymuję się gwałtownie, i rozpoczynam gorączkową wędrówkę spojrzeniem po tej nieopisanej w słowach twarzy. Uważnie śledzę wzrokiem płynne zakrzywienie linii szczęki, pozwalam sobie zachwycić się idealnym kształtem ust i nosa, wreszcie docierając do oczu, zastygłych w wyrazie zniecierpliwienia. Po raz kolejny od nowa odkrywam galaktyki tych jedynych w swoim rodzaju źrenic, które jednocześnie mnie duszą i wyzwalają, które mną rządzą, choć w rzeczywistości wołają tęskną bezradnością wobec stanu rzeczy. I znów, z niejakim zdziwieniem, dostrzegam w tych oczach odległy odcień atramentu, nie ten nadany im przez oświetlenie, a emanujący gdzieś z samej głębi osamotnionego w ciemności nocy serca.
Nic nie mówisz, a mimo to atmosfera w pokoju staje się coraz cięższa. To znak, że mój czas się kończy, że wymagasz ode mnie działania. Posłusznie pokonuję dzielącą nas przestrzeń, po raz kolejny stając się sługą króla nocy.
Dzieli nas od siebie tylko kilka kroków, a ja, wiedziony nagłą potrzebą, zatrzymuję się gwałtownie, i rozpoczynam gorączkową wędrówkę spojrzeniem po tej nieopisanej w słowach twarzy. Uważnie śledzę wzrokiem płynne zakrzywienie linii szczęki, pozwalam sobie zachwycić się idealnym kształtem ust i nosa, wreszcie docierając do oczu, zastygłych w wyrazie zniecierpliwienia. Po raz kolejny od nowa odkrywam galaktyki tych jedynych w swoim rodzaju źrenic, które jednocześnie mnie duszą i wyzwalają, które mną rządzą, choć w rzeczywistości wołają tęskną bezradnością wobec stanu rzeczy. I znów, z niejakim zdziwieniem, dostrzegam w tych oczach odległy odcień atramentu, nie ten nadany im przez oświetlenie, a emanujący gdzieś z samej głębi osamotnionego w ciemności nocy serca.
Nic nie mówisz, a mimo to atmosfera w pokoju staje się coraz cięższa. To znak, że mój czas się kończy, że wymagasz ode mnie działania. Posłusznie pokonuję dzielącą nas przestrzeń, po raz kolejny stając się sługą króla nocy.
~*~
Nasze
pierwsze spotkanie, wciąż zapisane w mojej pamięci jako noc gwiezdnych cudów,
skończyło się tak szybko i niespodziewanie, że przez następne bezsenne godziny
zachodziłem w głowę, czy nie była to jedynie kreacja mojego wielce skłonnego do
fantazjowania umysłu. Zbyt nieprawdopodobne wydawało się, że rzeczywiście
trafiłem na osobę, której szukałem przez całe moje dotychczasowe życie. Zbyt
idealnie prezentowała się perspektywa spędzenia kolejnych lat w towarzystwie
wyśnionego przez siebie anioła. Przecząc nieufności umysłu, serce gnało mnie
nad jezioro, kazało przesiadywać na ławeczkach, spędzać kolejne ciche godziny w
cieniu drzew. Czekać.
Nie myliło się w swoich skrupulatnych, opartych na nadziei obliczeniach. Chłopak pojawił się znów, i raz jeszcze. Przychodził nad jezioro niemal co wieczór. Dostrzegał moją konsekwentną obecność, ale ograniczał się do powitania mnie uśmiechem, po czym, swoim zwyczajem, kucał przy brzegu, a jego sylwetka niemal niknęła mi z pola widzenia, przesłonięta kurtyną wysokich traw.
Przez pierwsze dni nie miałem odwagi doń podejść, jakoś skrócić dystans. W całej tej postaci było coś nieziemskiego; niczym zjawa co noc przesiadywał nad brzegiem jeziora, być może łowiąc kolejne gwiazdy, być może po prostu podziwiając piękno krajobrazu. Ów tajemniczy chłopak onieśmielał mnie na tyle, że nie byłem pewien, czy mam w ogóle prawo zakłócać otaczającą go barierę harmonijnego milczenia. I nawet kiedy, wiedziony nagłym porywem serca, zdecydowałem się zbliżyć i przykucnąć obok niego, w dalszym ciągu ani jedno moje słowo nie mogło sobie znaleźć miejsca w otaczającym nas granacie nocy.
Mój atramentowy bohater był malowany najjaśniejszymi z barw. Co wieczór zdawał się stanowić latarnię, gromadzącą wokół siebie uśmiechy gwiazd, rozpraszającą przysypiające w zaciszu krajobrazu cienie. Z niemym namaszczeniem podziwiałem jego piękno, w dalszym ciągu niezdolny pojąć, że oto anioł z moich snów zaszczycił swoją obecnością moją pospolitą rzeczywistość. Ta przemożna fascynacja przyćmiewała resztę świata, odgradzała mnie od szarości codziennego życia, czyniąc każdy kolejny wieczór jednym z niezbędnych do funkcjonowania oddechów.
Bezcelowe dnie niknęły w niepamięci, pozwalając nocom szczycić się mianem jedynego sensu życia. Tchnienie jeziora pozwalało mi co wieczór rodzić się na nowo, za każdym razem w blasku tego wyjątkowego uśmiechu, należącego do pochylonego nad brzegiem chłopaka. Obserwowałem jego blade dłonie, skąpane w niebiańskiej sadzawce, skrupulatnie i z zaskakującą delikatnością przesiewające między palcami kolejne kształtne kamyki. Nie znałem celu jego wieczornych wizyt, nie upatrywałem w nich sensu, preferując nieme podziwianie każdego kolejnego ruchu, wykonywanego przez zesłanego mi z nieba anioła.
Mój atramentowy bohater nie mówił wiele. Milczał konsekwentnie i długo, w zamian czarując uśmiechem, rozczulając blaskiem oczu. Oczu, które zaskakująco często wodziły za mną, malowane trudnym do zinterpretowania wyrazem. Po pewnym czasie naszą cichą, przędzoną nicią gestów i spojrzeń relację, można było nazwać czymś więcej, niż zwykła znajomość z widzenia. Chłopak przeważnie nie unosił wzroku znad swoich mokrych dłoni, wiecznie skupiony na poszukiwaniu kolejnych kamyków. Czasami zastanawiałem się, czy może to jakieś specyficzne hobby, coś na kształt kolekcjonerstwa. Kojarzyło mi się to z chłopcami w wieku sześciu, siedmiu lat, dla których największą frajdą było ustawić na półce szereg własnoręcznie wyłowionych z wody kamieni. Takie tłumaczenie przywoływało na moje usta mimowolny uśmiech rozczulenia, idealnie wpasowując się w ramy niczym nieskażonej, wręcz dziecięcej niewinności, która cechowała mojego atramentowego bohatera.
Był jednak jeden element, który dość szybko zaczął mi w tym obrazku wadzić. Coś niesprecyzowanego czaiło się w tych oczach, ilekroć decydowały się skierować na mnie swoją głębię. Próbowałem odrzucać to, jak chciałem wierzyć, mylne wrażenie. Mimo moich zmagań z własnym instynktem, nie byłem w stanie oprzeć się wrażeniu, że wymarzony atramentowy odcień, wpisany w tęczówki mojego bohatera, zamiast koić obietnicą ideału, zaczął niepokoić tajemniczością najciemniejszej z nocy.
Nie myliło się w swoich skrupulatnych, opartych na nadziei obliczeniach. Chłopak pojawił się znów, i raz jeszcze. Przychodził nad jezioro niemal co wieczór. Dostrzegał moją konsekwentną obecność, ale ograniczał się do powitania mnie uśmiechem, po czym, swoim zwyczajem, kucał przy brzegu, a jego sylwetka niemal niknęła mi z pola widzenia, przesłonięta kurtyną wysokich traw.
Przez pierwsze dni nie miałem odwagi doń podejść, jakoś skrócić dystans. W całej tej postaci było coś nieziemskiego; niczym zjawa co noc przesiadywał nad brzegiem jeziora, być może łowiąc kolejne gwiazdy, być może po prostu podziwiając piękno krajobrazu. Ów tajemniczy chłopak onieśmielał mnie na tyle, że nie byłem pewien, czy mam w ogóle prawo zakłócać otaczającą go barierę harmonijnego milczenia. I nawet kiedy, wiedziony nagłym porywem serca, zdecydowałem się zbliżyć i przykucnąć obok niego, w dalszym ciągu ani jedno moje słowo nie mogło sobie znaleźć miejsca w otaczającym nas granacie nocy.
Mój atramentowy bohater był malowany najjaśniejszymi z barw. Co wieczór zdawał się stanowić latarnię, gromadzącą wokół siebie uśmiechy gwiazd, rozpraszającą przysypiające w zaciszu krajobrazu cienie. Z niemym namaszczeniem podziwiałem jego piękno, w dalszym ciągu niezdolny pojąć, że oto anioł z moich snów zaszczycił swoją obecnością moją pospolitą rzeczywistość. Ta przemożna fascynacja przyćmiewała resztę świata, odgradzała mnie od szarości codziennego życia, czyniąc każdy kolejny wieczór jednym z niezbędnych do funkcjonowania oddechów.
Bezcelowe dnie niknęły w niepamięci, pozwalając nocom szczycić się mianem jedynego sensu życia. Tchnienie jeziora pozwalało mi co wieczór rodzić się na nowo, za każdym razem w blasku tego wyjątkowego uśmiechu, należącego do pochylonego nad brzegiem chłopaka. Obserwowałem jego blade dłonie, skąpane w niebiańskiej sadzawce, skrupulatnie i z zaskakującą delikatnością przesiewające między palcami kolejne kształtne kamyki. Nie znałem celu jego wieczornych wizyt, nie upatrywałem w nich sensu, preferując nieme podziwianie każdego kolejnego ruchu, wykonywanego przez zesłanego mi z nieba anioła.
Mój atramentowy bohater nie mówił wiele. Milczał konsekwentnie i długo, w zamian czarując uśmiechem, rozczulając blaskiem oczu. Oczu, które zaskakująco często wodziły za mną, malowane trudnym do zinterpretowania wyrazem. Po pewnym czasie naszą cichą, przędzoną nicią gestów i spojrzeń relację, można było nazwać czymś więcej, niż zwykła znajomość z widzenia. Chłopak przeważnie nie unosił wzroku znad swoich mokrych dłoni, wiecznie skupiony na poszukiwaniu kolejnych kamyków. Czasami zastanawiałem się, czy może to jakieś specyficzne hobby, coś na kształt kolekcjonerstwa. Kojarzyło mi się to z chłopcami w wieku sześciu, siedmiu lat, dla których największą frajdą było ustawić na półce szereg własnoręcznie wyłowionych z wody kamieni. Takie tłumaczenie przywoływało na moje usta mimowolny uśmiech rozczulenia, idealnie wpasowując się w ramy niczym nieskażonej, wręcz dziecięcej niewinności, która cechowała mojego atramentowego bohatera.
Był jednak jeden element, który dość szybko zaczął mi w tym obrazku wadzić. Coś niesprecyzowanego czaiło się w tych oczach, ilekroć decydowały się skierować na mnie swoją głębię. Próbowałem odrzucać to, jak chciałem wierzyć, mylne wrażenie. Mimo moich zmagań z własnym instynktem, nie byłem w stanie oprzeć się wrażeniu, że wymarzony atramentowy odcień, wpisany w tęczówki mojego bohatera, zamiast koić obietnicą ideału, zaczął niepokoić tajemniczością najciemniejszej z nocy.
~*~
Werble
stęsknionych do siebie serc zagłuszają resztki moich rozważań, które, jak
każdej poprzedniej nocy, i tym razem przegrywają z pragnieniem bliskości. Twoja
demoniczna aura przyciąga mnie, odbiera oddech, podgrzewa zmysły. I nawet kiedy
stoimy tak blisko siebie, że naszych ciał nie dzieli już żadna drżąca bariera
nasiąkniętego kurzem, granatowego powietrza, w twoich oczach wciąż widzę
ponaglenie, wciąż czuję, że nie jesteś usatysfakcjonowany.
Niewiele można w tobie dostrzec tej specyficznej delikatności, jaką urzekałeś mnie błądząc dłońmi po kamienistym dnie jeziora. Zdajesz się napinać wszystkie mięśnie, czekać na iskrę, która sprawi, że wybuchniesz z kryjącą się w tym drobnym ciele gwałtownością i siłą. A ja nie mogę zrobić nic innego, jak poddać się tej fali bijącego od ciebie żaru, bo wiem, że właśnie tego ponad wszystko pragniesz, w tym upatrujesz manifestu naszej miłości, poszarpanej i poplamionej atramentem, niczym kartka papieru, niedbale wyrwana z mojego notesu.
I znów zaczyna się ten moment, następujący każdej wspólnie spędzonej nocy, kiedy to topisz w moich ustach kolejne milczące błagania, kolejne niewypowiedziane na głos pragnienia i marzenia, kolejne płonne nadzieje na proste i piękne życie, na zagubioną w zakamarkach ciała niewinność. Dostrajam się do szumu krwi w uszach, do melodii zbyt szybkich oddechów. Czuję, jak twoje palce kurczowo zaciskają się na kosmykach moich włosów, a gorąc ust znaczy moją szyję łańcuchem łapczywych pocałunków. Pocałunków, które z upływem kolejnych miesięcy stawały się coraz bardziej nasiąknięte desperacją, wciąż na nowo przypominając mi przepełniony zdumieniem moment, w którym nasze zmysły splotły się po raz pierwszy.
Niewiele można w tobie dostrzec tej specyficznej delikatności, jaką urzekałeś mnie błądząc dłońmi po kamienistym dnie jeziora. Zdajesz się napinać wszystkie mięśnie, czekać na iskrę, która sprawi, że wybuchniesz z kryjącą się w tym drobnym ciele gwałtownością i siłą. A ja nie mogę zrobić nic innego, jak poddać się tej fali bijącego od ciebie żaru, bo wiem, że właśnie tego ponad wszystko pragniesz, w tym upatrujesz manifestu naszej miłości, poszarpanej i poplamionej atramentem, niczym kartka papieru, niedbale wyrwana z mojego notesu.
I znów zaczyna się ten moment, następujący każdej wspólnie spędzonej nocy, kiedy to topisz w moich ustach kolejne milczące błagania, kolejne niewypowiedziane na głos pragnienia i marzenia, kolejne płonne nadzieje na proste i piękne życie, na zagubioną w zakamarkach ciała niewinność. Dostrajam się do szumu krwi w uszach, do melodii zbyt szybkich oddechów. Czuję, jak twoje palce kurczowo zaciskają się na kosmykach moich włosów, a gorąc ust znaczy moją szyję łańcuchem łapczywych pocałunków. Pocałunków, które z upływem kolejnych miesięcy stawały się coraz bardziej nasiąknięte desperacją, wciąż na nowo przypominając mi przepełniony zdumieniem moment, w którym nasze zmysły splotły się po raz pierwszy.
~*~
Nasze
barwione milczeniem i światłem gwiazd spotkania dość szybko przerodziły się w
żywe, manifestowane wyrazistością spojrzeń uczucie. Bez pamięci zakochałem się
w chłopcu, który łowił gwiezdne rozbłyski, w aniele wymalowanym na kartce, w
ideale stworzonym za pomocą pióra i notatnika. Oddałem serce wytworowi własnej
wyobraźni, w której ramach zamknąłem Taemina, pragnąc uczynić go obiektem
moich, nareszcie spełnionych marzeń.
Dni mijały w rytmie kolejnych spotkań, spojrzeń, uśmiechów, zaprawione o garść wypowiadanych z rzadka słów. Mimo początkowego pragnienia ciszy, z miejsca uzależniłem się od głosu Taemina, którego barwa wprawiała moje serce w drżenie w oczekiwaniu na upragnioną deklarację uczuć. Miałem cichą nadzieję, że pewnego dnia, to co pozostawało w sferze gestów i niejasnej, unoszącej się wokół nas atmosfery, zostanie przeniesione na płaszczyznę werbalną, umożliwiając mi ostateczne zaczerpnięcie z darowanego przez los szczęścia. Każdy kolejny nieśmiały uśmiech utwierdzał mnie jednak w przekonaniu, że wypowiedzenie dwóch z pozoru prostych słów nie będzie dla nas tak łatwe. Być może nawet zbędne? Czasem nie byłem nawet pewien, czy mam prawo kraść światło tych kształtnych oczu, które zamknęły w sobie szlachetność gwiezdnych rozbłysków. A mimo to Taemin wodził za mną wzrokiem, coraz częściej unosząc kąciki ust w górę na mój widok, w coraz większym stopniu komunikując mi, że cieszy się z naszych spotkań. Mimo niepokoju, jaki wywoływały we mnie te z każdym dniem bardziej nieodgadnione spojrzenia, czułem się w pewien sposób wyróżniony, jakbym dostał przyzwolenie na krok w przód, krok na który obaj czekaliśmy.
Zapach deszczu, który tamtego dnia obficie spłukiwał kolory świata, niosąc całą paletę barw ku odmętom ścieków, wciąż przywodzi mi na myśl moment, w którym po raz pierwszy złapałem Taemina za rękę, prowadząc naszą wspólną ucieczkę przed ulewą, szukając schronienia pod dachem mojego domu. W szarości salonu, który zdawał się tonąć w wodospadach zalewających przeszkloną ścianę budynku, tylko oczy Taemina zdawały się wciąż jarzyć niespotykaną intensywnością, zwłaszcza gdy spoglądał na nasze złączone dłonie, których nie śmiałem rozpleść z uścisku, bojąc się, że nigdy więcej nie będzie mi dane na tyle się do niego zbliżyć.
Pamiętam, że okazałem się wtedy najgorszym z gospodarzy, nie mając głowy do zaparzenia gościowi herbaty, albo poczęstowania go ciastkiem, bądź choćby dania ręcznika, żeby mógł wytrzeć ociekające wodą włosy. Siedziałem jak zaklęty, czując, że czas zatrzymał się tylko po to, bym mógł zebrać się na odwagę, i pochylić nad moim gwiezdnym cudem, zrobić coś, o czym nie śmiałem marzyć podczas najjaśniejszych nawet nocy. Jego miękkie, rozchylone lekko wargi przyjęły moje z chwilowym tylko wahaniem.
A potem w tych atramentowych oczach rozpętała się istna burza.
Dni mijały w rytmie kolejnych spotkań, spojrzeń, uśmiechów, zaprawione o garść wypowiadanych z rzadka słów. Mimo początkowego pragnienia ciszy, z miejsca uzależniłem się od głosu Taemina, którego barwa wprawiała moje serce w drżenie w oczekiwaniu na upragnioną deklarację uczuć. Miałem cichą nadzieję, że pewnego dnia, to co pozostawało w sferze gestów i niejasnej, unoszącej się wokół nas atmosfery, zostanie przeniesione na płaszczyznę werbalną, umożliwiając mi ostateczne zaczerpnięcie z darowanego przez los szczęścia. Każdy kolejny nieśmiały uśmiech utwierdzał mnie jednak w przekonaniu, że wypowiedzenie dwóch z pozoru prostych słów nie będzie dla nas tak łatwe. Być może nawet zbędne? Czasem nie byłem nawet pewien, czy mam prawo kraść światło tych kształtnych oczu, które zamknęły w sobie szlachetność gwiezdnych rozbłysków. A mimo to Taemin wodził za mną wzrokiem, coraz częściej unosząc kąciki ust w górę na mój widok, w coraz większym stopniu komunikując mi, że cieszy się z naszych spotkań. Mimo niepokoju, jaki wywoływały we mnie te z każdym dniem bardziej nieodgadnione spojrzenia, czułem się w pewien sposób wyróżniony, jakbym dostał przyzwolenie na krok w przód, krok na który obaj czekaliśmy.
Zapach deszczu, który tamtego dnia obficie spłukiwał kolory świata, niosąc całą paletę barw ku odmętom ścieków, wciąż przywodzi mi na myśl moment, w którym po raz pierwszy złapałem Taemina za rękę, prowadząc naszą wspólną ucieczkę przed ulewą, szukając schronienia pod dachem mojego domu. W szarości salonu, który zdawał się tonąć w wodospadach zalewających przeszkloną ścianę budynku, tylko oczy Taemina zdawały się wciąż jarzyć niespotykaną intensywnością, zwłaszcza gdy spoglądał na nasze złączone dłonie, których nie śmiałem rozpleść z uścisku, bojąc się, że nigdy więcej nie będzie mi dane na tyle się do niego zbliżyć.
Pamiętam, że okazałem się wtedy najgorszym z gospodarzy, nie mając głowy do zaparzenia gościowi herbaty, albo poczęstowania go ciastkiem, bądź choćby dania ręcznika, żeby mógł wytrzeć ociekające wodą włosy. Siedziałem jak zaklęty, czując, że czas zatrzymał się tylko po to, bym mógł zebrać się na odwagę, i pochylić nad moim gwiezdnym cudem, zrobić coś, o czym nie śmiałem marzyć podczas najjaśniejszych nawet nocy. Jego miękkie, rozchylone lekko wargi przyjęły moje z chwilowym tylko wahaniem.
A potem w tych atramentowych oczach rozpętała się istna burza.
~*~
Spoglądając
w twoje ciemniejące, palące mnie żywcem oczy, znów wspominam jak tamtego
deszczowego dnia bez słowa wdrapałeś mi się na kolana, przypierając mnie do
oparcia, nie pozwalając odwrócić wzroku. Jak zacząłeś kraść kolejne natarczywe
pocałunki, dłońmi po omacku i chaotycznie szukając paska moich spodni.
Ślady tamtego pierwszego, największego w życiu szoku, wciąż znaczą moje działania, ilekroć roztaczasz przede mną swoje pożądliwe wizje, bo czego byś nie robił, ile razy nie rozkładałbyś nóg, ile razy nie oplatałbyś nimi moich bioder, wciąż widzę w tobie tamtego anioła, którego poznałem nad jeziorem, który spadł z nieba, bądź został z niego strącony.
Przylegam do ciebie, jak ćma do ognia, i znów odnoszę porażkę, znów palę się w żarze twojej powierzchowności, niezdolny by dotrzeć do głębi zamrożonej w piersi gwiazdy serca. A mimo to w dalszym ciągu widzę na twojej twarzy ten odległy blask owego letniego wieczora, kiedy noc skusiła mnie swoim pięknem. W tych ciemnych, zdawałoby się, stanowiących przed bramie piekieł oczach, dostrzegam migoty i rozbłyski, odłamki połamanych z biegiem czasu gwiazd, tych samych, które niegdyś zdawałeś się zbierać nad brzegiem jeziora, wyławiać wraz z kolejnymi okrągłymi kamykami. I właśnie ta świadomość uwięzionej w tobie niewinności nie pozwala mi odwrócić wzroku, zabrania wyjść z pokoju, sprawiając, że kolejny raz odpowiadam na twoje nieme wezwanie, na jawną potrzebę ciała i mimowolną tęsknotę zagubionego serca.
W siatce cienistych pocałunków rozpoczynam ponowną wędrówkę w poszukiwaniu mojego atramentowego bohatera.
Ślady tamtego pierwszego, największego w życiu szoku, wciąż znaczą moje działania, ilekroć roztaczasz przede mną swoje pożądliwe wizje, bo czego byś nie robił, ile razy nie rozkładałbyś nóg, ile razy nie oplatałbyś nimi moich bioder, wciąż widzę w tobie tamtego anioła, którego poznałem nad jeziorem, który spadł z nieba, bądź został z niego strącony.
Przylegam do ciebie, jak ćma do ognia, i znów odnoszę porażkę, znów palę się w żarze twojej powierzchowności, niezdolny by dotrzeć do głębi zamrożonej w piersi gwiazdy serca. A mimo to w dalszym ciągu widzę na twojej twarzy ten odległy blask owego letniego wieczora, kiedy noc skusiła mnie swoim pięknem. W tych ciemnych, zdawałoby się, stanowiących przed bramie piekieł oczach, dostrzegam migoty i rozbłyski, odłamki połamanych z biegiem czasu gwiazd, tych samych, które niegdyś zdawałeś się zbierać nad brzegiem jeziora, wyławiać wraz z kolejnymi okrągłymi kamykami. I właśnie ta świadomość uwięzionej w tobie niewinności nie pozwala mi odwrócić wzroku, zabrania wyjść z pokoju, sprawiając, że kolejny raz odpowiadam na twoje nieme wezwanie, na jawną potrzebę ciała i mimowolną tęsknotę zagubionego serca.
W siatce cienistych pocałunków rozpoczynam ponowną wędrówkę w poszukiwaniu mojego atramentowego bohatera.
~*~
Mówią,
że dzieciństwo kształtuje całe nasze późniejsze życie. Śledząc ścieżkę losów
Lee Taemina prawdopodobnie powinno się pod tą prawdą podpisać.
Ten energiczny chłopiec o bystrym spojrzeniu, od najmłodszych lat spędzał dni w ciszy, zamknięty w samotności własnej egzystencji. Matka Taemina wychodziła z domu o zmierzchu, a wracała dopiero wraz z brzaskiem, nieraz w trudnym do zrozumienia przez małe dziecko stanie. Chłopiec dość szybko nauczył się tej niezgłębionej dla niektórych ludzi sztuki milczenia, bo każdy hałas potrafił wywołać irytację jego rodzicielki, która większość dnia spędzała za zamkniętymi drzwiami sypialni, wypoczywając po spędzonej na ciężkiej pracy nocy.
Tak działo się do czasu, gdy pani Lee zaczęła przynosić swoją robotę do domu. Dni nie były już ciche, dni stały się wypełnione przytłumionymi przez ścianę pomrukami i pojękiwaniami, których mały Taemin nie chciał słyszeć, od których odgradzał się barierą myśli i marzeń, starając się zapomnieć o tym, co dzieje się w pokoju obok.
Lata mijały, a sypialnia matki nigdy nie pustoszała, zawsze skora przyjąć kolejnego chętnego do zapłaty gościa. Taemin rósł, a z każdym kolejnym dniem rozumiał coraz więcej, nawet jeśli wolałby pozostać w błogiej nieświadomości dziecięcego umysłu. Z czasem zaczął nawet ulegać mimowolnemu zaintrygowaniu, nieposkromionej fascynacji, chęci poznania, która stanowi przywarę niejednego młodego człowieka. Z tego właśnie powodu, coraz częściej zdarzało mu się podglądać. Przystawał pod drzwiami sypialni matki, w duchu modląc się, by żadna zdradliwa deska nie wygrała swojej rozdzierającej ciszę melodii w nieodpowiednim momencie. Z tłukącym się w piersi sercem zaglądał przez szparkę od klucza, bądź też niedbale uchylone drzwi, odkrywając sekrety, które powinny dlań zostać nieznane jeszcze przez wiele lat.
Jeden był w tym wszystkim element, który miał dla Taemina szczególne znaczenie, jeden obraz, który zostawał pod powiekami nawet kiedy siedział już w zaciszu własnego pokoju. Chłopak dostrzegał pewną magię w tej chwili, kiedy zmęczona pracą matka wtulała się w tors mężczyzny, z którym spędziła noc, a na jej usta wpływał łagodny wyraz, w którym Taemin upatrywał istotę szczęścia. Pani Lee rzadko się uśmiechała, ale przez ten krótki moment jej syn zdawał się niemal dostrzegać wędrujące ku górze kąciki napuchniętych od pocałunków warg. Być może było to tylko złudzenie – tego Taemin nie wiedział. Mimo wszystko łapał się tego pierwiastka szczęścia, dochodząc do wniosku, że być może tak właśnie działa miłość, być może jego matka kocha tych wszystkich mężczyzn, być może wyraża to oddając im całą siebie. I nawet jeśli po tym magicznym momencie następowała formalność płacenia za usługę, nawet jeśli kolejne minuty pani Lee spędzała wpatrując się w ścianę pozbawionym wyrazu wzrokiem, jej syn wolał żyć ułudą, nakładać na szarą rzeczywistość barwy, które tak naprawdę nigdy nie mogły zaistnieć. Do czasu.
Pewnego wyjątkowo gwiaździstego wieczora, kiedy nastoletni już Taemin przesiadywał w oknie własnego pokoju, obserwując niezmierzoność fascynującej go nocy, w pokoju obok rozległy się krzyki, hałasy, dźwięki niepasujące do dotychczasowej melodii matczynych spotkań. Chłopak niepewnym krokiem przemierzył długość pomieszczenia, i delikatnie uchylił drzwi.
- Jesteś tylko zwykłą szmatą, przestań udawać, że masz jakąś godność! – Krzyk stojącego w korytarzu mężczyzny odbił się echem w głowie Taemina, burząc kolejne budowane pieczołowicie preteksty dla stanu rzeczy, mieszając całą jego rzeczywistość z błotem. Zapłakana twarz pani Lee zarysowała się w źrenicach jej syna, kiedy bez zastanowienia wyszedł z kryjówki własnego pokoju, i stanął pomiędzy dwójką dorosłych, jakby sam ten gest odwagi miał doprowadzić świat do porządku. Nic bardziej mylnego.
Mężczyzna przez chwilę milczał, zaskoczony tym nagłym obrotem spraw, zaraz jednak pozwolił sobie na odrażający, lubieżny uśmiech, a jego duża dłoń zacisnęła się wokół kosmyków włosów Taemina, przyciągając twarz nastolatka niebezpiecznie blisko własnej.
- No proszę, co my tu mamy. Czyżbyś hodowała kolejną małą dziwkę? – zapytał, a jego chropowaty, nasiąknięty czystym okrucieństwem głos jeszcze przez wiele dni dręczył Taemina po nocach. Zresztą, chłopak niewiele pamiętał z tego, co się wydarzyło potem. Jakieś szarpanie, rzucanie wyzwiskami jak kulami armatnimi, a to wszystko rozmywające się wobec prawdy, która zaczęła docierać do dotąd zamkniętego na nią umysłu Taemina.
Od tamtego czasu przestał spędzać wieczory w domu. Przeważnie wędrował wśród pobliskich traw, znajdując wątpliwą rozrywkę w układaniu kamiennych wzorów na wypalonej przez słońce ziemi. Jednym z jego ulubionych miejsc stało się niewielkie, przyozdobione bogatą paletą różnorakiej zieleni jeziorko. To tam osamotniony w ciszy nocy Taemin po raz pierwszy spotkał człowieka, któremu zapragnął powierzyć swoje serce.
Spojrzenie Minho było ciepłe jak podmuch wiatru, a jego uśmiech rozgrzewał ciało młodszego, jaśniał znacznie bardziej obiecująco, niż nieboskłon. Uwaga, którą ten ciemnooki nieznajomy poświęcał Taeminowi przerastała wszystko, czego stęskniony za poczuciem bezpieczeństwa chłopak kiedykolwiek doświadczył. Z dnia na dzień w młodszym zaczęła rodzić się, z początku tłumiona i niewyraźna, ale z czasem nieokiełznana i paląca potrzeba, żeby zatrzymać Minho przy sobie, żeby sprawić, że ten będzie go kochał, że nigdy nie odejdzie.
Taemin nie znał innego sposobu na wyrażenie swoich uczuć, niż oddanie całego siebie.
Ten energiczny chłopiec o bystrym spojrzeniu, od najmłodszych lat spędzał dni w ciszy, zamknięty w samotności własnej egzystencji. Matka Taemina wychodziła z domu o zmierzchu, a wracała dopiero wraz z brzaskiem, nieraz w trudnym do zrozumienia przez małe dziecko stanie. Chłopiec dość szybko nauczył się tej niezgłębionej dla niektórych ludzi sztuki milczenia, bo każdy hałas potrafił wywołać irytację jego rodzicielki, która większość dnia spędzała za zamkniętymi drzwiami sypialni, wypoczywając po spędzonej na ciężkiej pracy nocy.
Tak działo się do czasu, gdy pani Lee zaczęła przynosić swoją robotę do domu. Dni nie były już ciche, dni stały się wypełnione przytłumionymi przez ścianę pomrukami i pojękiwaniami, których mały Taemin nie chciał słyszeć, od których odgradzał się barierą myśli i marzeń, starając się zapomnieć o tym, co dzieje się w pokoju obok.
Lata mijały, a sypialnia matki nigdy nie pustoszała, zawsze skora przyjąć kolejnego chętnego do zapłaty gościa. Taemin rósł, a z każdym kolejnym dniem rozumiał coraz więcej, nawet jeśli wolałby pozostać w błogiej nieświadomości dziecięcego umysłu. Z czasem zaczął nawet ulegać mimowolnemu zaintrygowaniu, nieposkromionej fascynacji, chęci poznania, która stanowi przywarę niejednego młodego człowieka. Z tego właśnie powodu, coraz częściej zdarzało mu się podglądać. Przystawał pod drzwiami sypialni matki, w duchu modląc się, by żadna zdradliwa deska nie wygrała swojej rozdzierającej ciszę melodii w nieodpowiednim momencie. Z tłukącym się w piersi sercem zaglądał przez szparkę od klucza, bądź też niedbale uchylone drzwi, odkrywając sekrety, które powinny dlań zostać nieznane jeszcze przez wiele lat.
Jeden był w tym wszystkim element, który miał dla Taemina szczególne znaczenie, jeden obraz, który zostawał pod powiekami nawet kiedy siedział już w zaciszu własnego pokoju. Chłopak dostrzegał pewną magię w tej chwili, kiedy zmęczona pracą matka wtulała się w tors mężczyzny, z którym spędziła noc, a na jej usta wpływał łagodny wyraz, w którym Taemin upatrywał istotę szczęścia. Pani Lee rzadko się uśmiechała, ale przez ten krótki moment jej syn zdawał się niemal dostrzegać wędrujące ku górze kąciki napuchniętych od pocałunków warg. Być może było to tylko złudzenie – tego Taemin nie wiedział. Mimo wszystko łapał się tego pierwiastka szczęścia, dochodząc do wniosku, że być może tak właśnie działa miłość, być może jego matka kocha tych wszystkich mężczyzn, być może wyraża to oddając im całą siebie. I nawet jeśli po tym magicznym momencie następowała formalność płacenia za usługę, nawet jeśli kolejne minuty pani Lee spędzała wpatrując się w ścianę pozbawionym wyrazu wzrokiem, jej syn wolał żyć ułudą, nakładać na szarą rzeczywistość barwy, które tak naprawdę nigdy nie mogły zaistnieć. Do czasu.
Pewnego wyjątkowo gwiaździstego wieczora, kiedy nastoletni już Taemin przesiadywał w oknie własnego pokoju, obserwując niezmierzoność fascynującej go nocy, w pokoju obok rozległy się krzyki, hałasy, dźwięki niepasujące do dotychczasowej melodii matczynych spotkań. Chłopak niepewnym krokiem przemierzył długość pomieszczenia, i delikatnie uchylił drzwi.
- Jesteś tylko zwykłą szmatą, przestań udawać, że masz jakąś godność! – Krzyk stojącego w korytarzu mężczyzny odbił się echem w głowie Taemina, burząc kolejne budowane pieczołowicie preteksty dla stanu rzeczy, mieszając całą jego rzeczywistość z błotem. Zapłakana twarz pani Lee zarysowała się w źrenicach jej syna, kiedy bez zastanowienia wyszedł z kryjówki własnego pokoju, i stanął pomiędzy dwójką dorosłych, jakby sam ten gest odwagi miał doprowadzić świat do porządku. Nic bardziej mylnego.
Mężczyzna przez chwilę milczał, zaskoczony tym nagłym obrotem spraw, zaraz jednak pozwolił sobie na odrażający, lubieżny uśmiech, a jego duża dłoń zacisnęła się wokół kosmyków włosów Taemina, przyciągając twarz nastolatka niebezpiecznie blisko własnej.
- No proszę, co my tu mamy. Czyżbyś hodowała kolejną małą dziwkę? – zapytał, a jego chropowaty, nasiąknięty czystym okrucieństwem głos jeszcze przez wiele dni dręczył Taemina po nocach. Zresztą, chłopak niewiele pamiętał z tego, co się wydarzyło potem. Jakieś szarpanie, rzucanie wyzwiskami jak kulami armatnimi, a to wszystko rozmywające się wobec prawdy, która zaczęła docierać do dotąd zamkniętego na nią umysłu Taemina.
Od tamtego czasu przestał spędzać wieczory w domu. Przeważnie wędrował wśród pobliskich traw, znajdując wątpliwą rozrywkę w układaniu kamiennych wzorów na wypalonej przez słońce ziemi. Jednym z jego ulubionych miejsc stało się niewielkie, przyozdobione bogatą paletą różnorakiej zieleni jeziorko. To tam osamotniony w ciszy nocy Taemin po raz pierwszy spotkał człowieka, któremu zapragnął powierzyć swoje serce.
Spojrzenie Minho było ciepłe jak podmuch wiatru, a jego uśmiech rozgrzewał ciało młodszego, jaśniał znacznie bardziej obiecująco, niż nieboskłon. Uwaga, którą ten ciemnooki nieznajomy poświęcał Taeminowi przerastała wszystko, czego stęskniony za poczuciem bezpieczeństwa chłopak kiedykolwiek doświadczył. Z dnia na dzień w młodszym zaczęła rodzić się, z początku tłumiona i niewyraźna, ale z czasem nieokiełznana i paląca potrzeba, żeby zatrzymać Minho przy sobie, żeby sprawić, że ten będzie go kochał, że nigdy nie odejdzie.
Taemin nie znał innego sposobu na wyrażenie swoich uczuć, niż oddanie całego siebie.
~*~
W sercu
granatowej ciszy, obserwuję twoje przyozdobione lśniącymi kroplami potu ciało.
Ten osiadły na bladej skórze gwiezdny pył nie pasuje do twojej demonicznej
aury, jednoznacznie przypomina o przynależności do niebiańskiej sfery. Przynależności,
którą tylko ja zdaję się wciąż dostrzegać, którą ty już dawno zagubiłeś w
chaosie żądz, których ofiarą padłeś.
Opuszkami palców znaczę drżącą ścieżkę biegnącą od smukłej szyi, przez tors, aż po płaskość brzucha. Twoje ciało reaguje na mój dotyk, zawsze tak samo żywo spragnione namiętności. Czuję jak zaciskasz palce na kosmykach moich włosów, znów mnie pospieszając, znów nie będąc w stanie zapanować nad własnym ciałem. Nie jestem pewien, co takiego sprawiło, że tej nocy jesteś nad wyraz zdesperowany, raz po raz marszcząc brwi w wyrazie niezadowolenia, ale coś w twoim spojrzeniu nie pozwala mi skupić się na cielesności, ciągnąc myśli ku sferze naszej niespełnionej, choć co noc konsumowanej miłości.
Właśnie te niecodziennie jarzące się tęczówki sprawiają, że nagle przypominam sobie każdy kolejny raz, kiedy namiętność zastępowała nam słowa, kiedy ciało mówiło w imieniu duszy. Nigdy tak naprawdę nie zadeklarowaliśmy sobie swoich uczuć. Nie było na to miejsca w plątaninie ciał, nie było odwagi w chłodzie poranków. Z gorzką ironią wspominam moje niegdysiejsze pragnienie ciszy, teraz, kiedy stała się ona balastem, ciężarem zakamuflowanym w unoszącym się wokół nas powietrzu. Jedyne słowa, jakie kiedykolwiek chciałbym od ciebie usłyszeć, zdają się wciąż być zbyt niebezpieczne, wciąż znajdować substytut w kolejnych szaleństwach zmysłów. A pośród tego wszystkiego punktem odniesienia pozostaje twoje niewinne, choć skażone toksycznym atramentem spojrzenie.
Już tamtego deszczowego dnia, kiedy po raz pierwszy odkryłem smak twojej skóry, wiedziałem, że w naszych życiach zeszedł jakiś tragiczny błąd. Z biegiem kolejnych zbyt męczących nocy i zbyt pustych dni, byłem świadkiem irracjonalnego procesu, w którym to namalowany przez moją wyobraźnię bohater zaczął mimowolnie odkrywać przede mną kolejne przebarwienia i przetarcia swojej duszy. Czasem, spoglądając w twoje oczy, z zaskoczeniem dostrzegałem, że kiedyś kojarzący się z czystością nieboskłonu granat, teraz przybiera niepokojący wyraz, jakby ktoś potrącił buteleczkę z atramentem, chaotycznie rozlewając jej zawartość po kanwie oczu, wypełniając je po brzegi, nie pozostawiając miejsca dla zwierciadeł duszy. A mimo to wciąż trwałem w tym szaleństwie, zbyt oczarowany jedynym w swoim rodzaju momentem, kiedy po przepełnionej zbyt szybką melodią oddechów nocy, wtulałeś się w mój nagi tors, a na twojej twarzy widniała ulotna jak podmuch nocy iskierka szczęścia. Okruch żywej miłości, której wciąż nie potrafisz wypuścić z klatki zamkniętego umysłu.
I oto jest, mój atramentowy bohater, ideał utkany na kanwie niedoskonałości. Niewinna dusza zaplątana w sieci własnej mimowolnej rozpusty. Zaskakuje mnie, jak wiele prawdziwego ciebie widzę tego wieczora, jak bardzo przypominasz mi chłopca, którego spotkałem podczas nocy gwiezdnych cudów. Spoglądasz na mnie niemal błagalnie, nieświadomie odrzucając wszelkie bariery ochronne, przekazując wyrazistością ciemniejących tęczówek te wszystkie słowa, których usta boją się zasmakować. A ja pozostaję w bezruchu, w milczeniu, ignorując zaciskające się wokół moich włosów palce, nie zważając na rodzący się na twojej twarzy wyraz. Pozostaję biernym świadkiem łamiącej się pod naporem mojego zbyt uważnego spojrzenia woli. Atmosfera zdaje się gęstnieć, kiedy bierzesz gwałtowny wdech, patrząc na mnie z niemożliwym do opisania strachem w oczach.
- Kochaj mnie, Minho… - prosisz zachrypniętym głosem, którego drżąca melodia rozbrzmiewa w moich uszach najczystszą formą bezradnej desperacji, która łamie moją bierność, która daje trudną do umiejscowienia nadzieję, że tym razem uda mi się dotrzeć do istoty twojego cierpienia, do samotnego w głębi piersi serca, które zbyt długo pozostawało obleczone warstewką granatu.
- Kocham – mówię pewnym głosem, ostatecznie rozpraszając mgiełkę erotyzmu, zamykając cię w uścisku własnych ramion. Czuję jak drżysz, nie rozumiejąc moich poczynań, bojąc się zmian. A ja cieszę się tą chwilą, w której pozwoliłeś mi zamienić namiętność na czułość. W której prostota ciepłego dotyku stanowi zapowiedź kolejnej nocy cudów. Z wdzięcznością przyjmuję twoje ręce, oplatające mój tors, odpowiadające tym samym, na postawione ci bez słów pytanie. Unosisz wzrok, a pokruszone gwiazdy w twoich oczach zdają się wyswobadzać swoją świetlistą naturę w perlących się na policzkach łzach.
- Ja też… - mówisz zdławionym głosem, jakby bojąc się, że te słowa zrujnują zbudowany na bazie iluzji świat. – Też cię kocham – deklarujesz, a w tych kilku słowach zawiera się całe twoje drżące jak kartka papieru serce. W odpowiedzi jeszcze mocniej tulę cię do siebie, nie zamierzając już nigdy porzucać tego raz zrodzonego między nami, prawdziwego ciepła, emanującego nie od ciała, a gdzieś z głębi nareszcie wystawionego na światło dzienne uczucia.
Granatowa noc rozpierzchuje się pod naporem realności tej chwili, która nie jest już iluzją, ani wymysłem, podobnie jak nasza miłość, zupełnie jak chowający się w moich ramionach chłopak. Anioł, który stał się jedną z blizn nieboskłonu, spalając się zbyt gorącym światłem, niezdolny do okiełznania wewnętrznego chaosu, mającego swoje korzenie już w dzieciństwie strachu przed samotnością i odrzuceniem. Anioł, który miał mnie ocalić, a paradoksalnie stał się osobą, którą to ja będę chronił.
Noc śpiewa kołysankę spokojnych oddechów, kiedy tulę mojego atramentowego bohatera do snu, a niebo srebrzy się łagodnie, aprobując splecione palce, popierając zaklęte półuśmiechy. Na kanwie wyobraźni malując prawdziwą miłość.
Opuszkami palców znaczę drżącą ścieżkę biegnącą od smukłej szyi, przez tors, aż po płaskość brzucha. Twoje ciało reaguje na mój dotyk, zawsze tak samo żywo spragnione namiętności. Czuję jak zaciskasz palce na kosmykach moich włosów, znów mnie pospieszając, znów nie będąc w stanie zapanować nad własnym ciałem. Nie jestem pewien, co takiego sprawiło, że tej nocy jesteś nad wyraz zdesperowany, raz po raz marszcząc brwi w wyrazie niezadowolenia, ale coś w twoim spojrzeniu nie pozwala mi skupić się na cielesności, ciągnąc myśli ku sferze naszej niespełnionej, choć co noc konsumowanej miłości.
Właśnie te niecodziennie jarzące się tęczówki sprawiają, że nagle przypominam sobie każdy kolejny raz, kiedy namiętność zastępowała nam słowa, kiedy ciało mówiło w imieniu duszy. Nigdy tak naprawdę nie zadeklarowaliśmy sobie swoich uczuć. Nie było na to miejsca w plątaninie ciał, nie było odwagi w chłodzie poranków. Z gorzką ironią wspominam moje niegdysiejsze pragnienie ciszy, teraz, kiedy stała się ona balastem, ciężarem zakamuflowanym w unoszącym się wokół nas powietrzu. Jedyne słowa, jakie kiedykolwiek chciałbym od ciebie usłyszeć, zdają się wciąż być zbyt niebezpieczne, wciąż znajdować substytut w kolejnych szaleństwach zmysłów. A pośród tego wszystkiego punktem odniesienia pozostaje twoje niewinne, choć skażone toksycznym atramentem spojrzenie.
Już tamtego deszczowego dnia, kiedy po raz pierwszy odkryłem smak twojej skóry, wiedziałem, że w naszych życiach zeszedł jakiś tragiczny błąd. Z biegiem kolejnych zbyt męczących nocy i zbyt pustych dni, byłem świadkiem irracjonalnego procesu, w którym to namalowany przez moją wyobraźnię bohater zaczął mimowolnie odkrywać przede mną kolejne przebarwienia i przetarcia swojej duszy. Czasem, spoglądając w twoje oczy, z zaskoczeniem dostrzegałem, że kiedyś kojarzący się z czystością nieboskłonu granat, teraz przybiera niepokojący wyraz, jakby ktoś potrącił buteleczkę z atramentem, chaotycznie rozlewając jej zawartość po kanwie oczu, wypełniając je po brzegi, nie pozostawiając miejsca dla zwierciadeł duszy. A mimo to wciąż trwałem w tym szaleństwie, zbyt oczarowany jedynym w swoim rodzaju momentem, kiedy po przepełnionej zbyt szybką melodią oddechów nocy, wtulałeś się w mój nagi tors, a na twojej twarzy widniała ulotna jak podmuch nocy iskierka szczęścia. Okruch żywej miłości, której wciąż nie potrafisz wypuścić z klatki zamkniętego umysłu.
I oto jest, mój atramentowy bohater, ideał utkany na kanwie niedoskonałości. Niewinna dusza zaplątana w sieci własnej mimowolnej rozpusty. Zaskakuje mnie, jak wiele prawdziwego ciebie widzę tego wieczora, jak bardzo przypominasz mi chłopca, którego spotkałem podczas nocy gwiezdnych cudów. Spoglądasz na mnie niemal błagalnie, nieświadomie odrzucając wszelkie bariery ochronne, przekazując wyrazistością ciemniejących tęczówek te wszystkie słowa, których usta boją się zasmakować. A ja pozostaję w bezruchu, w milczeniu, ignorując zaciskające się wokół moich włosów palce, nie zważając na rodzący się na twojej twarzy wyraz. Pozostaję biernym świadkiem łamiącej się pod naporem mojego zbyt uważnego spojrzenia woli. Atmosfera zdaje się gęstnieć, kiedy bierzesz gwałtowny wdech, patrząc na mnie z niemożliwym do opisania strachem w oczach.
- Kochaj mnie, Minho… - prosisz zachrypniętym głosem, którego drżąca melodia rozbrzmiewa w moich uszach najczystszą formą bezradnej desperacji, która łamie moją bierność, która daje trudną do umiejscowienia nadzieję, że tym razem uda mi się dotrzeć do istoty twojego cierpienia, do samotnego w głębi piersi serca, które zbyt długo pozostawało obleczone warstewką granatu.
- Kocham – mówię pewnym głosem, ostatecznie rozpraszając mgiełkę erotyzmu, zamykając cię w uścisku własnych ramion. Czuję jak drżysz, nie rozumiejąc moich poczynań, bojąc się zmian. A ja cieszę się tą chwilą, w której pozwoliłeś mi zamienić namiętność na czułość. W której prostota ciepłego dotyku stanowi zapowiedź kolejnej nocy cudów. Z wdzięcznością przyjmuję twoje ręce, oplatające mój tors, odpowiadające tym samym, na postawione ci bez słów pytanie. Unosisz wzrok, a pokruszone gwiazdy w twoich oczach zdają się wyswobadzać swoją świetlistą naturę w perlących się na policzkach łzach.
- Ja też… - mówisz zdławionym głosem, jakby bojąc się, że te słowa zrujnują zbudowany na bazie iluzji świat. – Też cię kocham – deklarujesz, a w tych kilku słowach zawiera się całe twoje drżące jak kartka papieru serce. W odpowiedzi jeszcze mocniej tulę cię do siebie, nie zamierzając już nigdy porzucać tego raz zrodzonego między nami, prawdziwego ciepła, emanującego nie od ciała, a gdzieś z głębi nareszcie wystawionego na światło dzienne uczucia.
Granatowa noc rozpierzchuje się pod naporem realności tej chwili, która nie jest już iluzją, ani wymysłem, podobnie jak nasza miłość, zupełnie jak chowający się w moich ramionach chłopak. Anioł, który stał się jedną z blizn nieboskłonu, spalając się zbyt gorącym światłem, niezdolny do okiełznania wewnętrznego chaosu, mającego swoje korzenie już w dzieciństwie strachu przed samotnością i odrzuceniem. Anioł, który miał mnie ocalić, a paradoksalnie stał się osobą, którą to ja będę chronił.
Noc śpiewa kołysankę spokojnych oddechów, kiedy tulę mojego atramentowego bohatera do snu, a niebo srebrzy się łagodnie, aprobując splecione palce, popierając zaklęte półuśmiechy. Na kanwie wyobraźni malując prawdziwą miłość.
~*~
Wybaczcie za to bezsensowne oznaczenie gatunku, może po przeczytaniu pomożecie mi stwierdzić, jak powinno to wyglądać >.< Składam ogromne podziękowania mojej Yume, bez której pomocnych sugestii i niekończącego się entuzjazmu "Atramentowy bohater" mógłby umrzeć gdzieś w trakcie tworzenia.
Jeszcze raz WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO DLA AME, PAMIĘTAJ, ŻE SHIME IS REAL xD
Ps. to równo siedemdziesiąty post na tym blogu >.< dziękuję Wam za wszystko, co tu dzięki Wam przeżyłam ^.^ oby tak dalej ~~<3
Ps. to równo siedemdziesiąty post na tym blogu >.< dziękuję Wam za wszystko, co tu dzięki Wam przeżyłam ^.^ oby tak dalej ~~<3
O.
OdpowiedzUsuńBoże.
Wiesz co. Nie mam ostatnio czasu na nic, na życie. Czytałam zarówno 5 YP jak i poprzedniego shota, ale na komentarz nie starczyło mi energii, czasu czy chęci.
Ale teraz muszę. Siedząc w pracy, mając nadzieję że nikt mnie nie przyłapie, skrobię te parę słów zachwytu.
Zauważyłam, że dużo ciężej niż kiedyś jest spowodować u mnie ten beznadziejny ucisk w żołądku, znak, że coś do mnie trafiło bardzo głęboko. Tym bardziej sprawić, że takie uczucie pojawi się przez coś niebędącego rozdziałowcem.
Tobie się udało. Biję pokłony.
Shot magiczny. Nawet nie wiem dlaczego tak bardzo mnie porwał i oczarował, ale to fakt. Jak zawsze bezbłędne opisy, niesamowita technika budowania jedynej w swoim rodzaju atmosfery.
Łał.
Brak mi słów, serio. Nie wiem co powiedzieć.
Chyba wiem, o czym mówisz, bo przechodzę podobną znieczulicę w stosunku do własnych tekstów, każdy wydaje mi się pospolity, nie potrafię odnaleźć w nich czegoś, co sprawiłoby, że obdarzę je jakimiś szczególnymi uczuciami.
UsuńNad "Atramentowym bohaterem" pracowałam dość długo, bo bałam się, że nie zdążę na urodziny Ame >.< Dlatego w pewnym momencie miałam tego opowiadania już serdecznie dość, gubiłam kierunek, którym powinnam podążać. Z tego właśnie powodu bardzo cieszy mnie Twoja reakcja ^^
Dziękuję za znalezienie wolnej chwili, pozdrawiam i fighting w pracy! ~~<3
Dara wróciła do czytania i komentowania!
OdpowiedzUsuńCieszysz się? Bo ja tak :3
ale do rzeczy...
*wdech, wydech* *pisk zachwytu* *rozpływa się*
To opowiadanie jest śliczne *^*
Tyle w nim nieba, gwiazd, granatu... To ciągłe porównywanie Taemina do anioła, opisy i porównania - boskie jak zwykle. Pomimo tego jak bardzo Minho i Taemin cierpieli, to jacy się stali - paradoksalnie - w końcu w ich życiu zagościła miłość :3 I to nie taka na chwilę, nie byle jaka, nie tylko cielesna. ale prawdziwa, taka która przetrwa wszystko.
Łezka nawet mi skapnęła przy samym końcu :')
Aish... co ja jeszcze mogę więcej? Chyba tylko to, że shot był magiczny, a dodatkowo to, że niemal cała akcja, ta przeszła i teraźniejsza, rozgrywa się nocą nadaje takiego hm... dramatyzmu? (nie chyba to za ostre słowo ><) może raczej uroku i tajemniczości, a zarazem jakby podkreśla to, że ich miłość może być czymś niewłaściwym, nieodpowiednim, a zarazem zakazanym...
Nie wiem co by tu jeszcze napisać, na prawdę.. rozpływałam się nad tym opowiadaniem prawie przy każdym kolejnym słowie *^* (ale to pewnie przez moje zboczenia ><) <3
~Dara
P.S. Ja wiem, że ta twoja playlista chce mnie ukarać za moją nieobecność tutaj, ale litości!!! Pod rząd Keeping love again, The reason, Evil i I need U?! :')
+Wiem, że to opowiadanie dla Ame, ale komentarz chyba ci nie przeszkadza...
++ SHIME IS REAL!! *jedna z największych Shime shipper* <3
Omo, Dara x.x Nie spodziewałam się Ciebie tu xDD Miło, że wróciłaś ^^
UsuńCieszę się, że aż tak Cię urzekł "Atramentowy bohater" >.< Dramatyzm to może wcale nie być zbyt ostre słowo (może mówię tak ze względu na fakt, ile sama dramatycznych momentów przeżyłam usiłując to napisać xD). Atmosfera budowana opisami to chyba najważniejszy element tego ff, miło że Ci się spodobały ^.^
Dziękuję za komentarz ~~<3
Jestem już, ogarnięta, i mogę się brać za komentowanie czegoś, co trafiło mnie prosto w serce, i POWINNAŚ DOSKONALE TO WIEDZIEĆ. Ale jeśli nie wiesz, to Cię uświadamiam, że – O BOŻE, TO JEST TAK PIĘKNE, TAK MISTRZOWSKIE, KOCHAM CIĘ I NIENAWIDZĘ JEDNOCZEŚNIE ZA CAŁE PIĘKNO TU ZAWARTE, ZA PSYCHOLOGICZNE PODEJŚCIE DO TEMATU, ZA ULUBIONE MOTYWY, ZA SPEŁNIENIE MOJEJ PROŚBY, MAMO, KOCHAM CIĘ ♥ Podczas czytania wersji papierowej z oczywistych względów nie bardzo mogłam się uzewnętrzniać, za to teraz zamierzam nadrobić to, co wtedy powiedziałam Ci tak lakonicznie i bez fangirlingu. EMOCJI MOŻE BYĆ SPORO, SIĘ ZOBACZY.
OdpowiedzUsuńGdy tak Cię namawiałam na mrocznego Taemina, nie przyszła mi na myśl taka jego kreacja. Nie zmienia to jednak faktu, że podoba mi się niesamowicie, jest naprawdę cudowna, ponieważ (co w sumie jest charakterystyczne dla Twoich postaci) nie jest bohaterem papierowym, za jego postępowaniem stoi konkretny motyw, zdarzenie, które odbija się na teraźniejszości. Zaczynasz tą sceną, w której Minho wydaje się być tak bardzo pod wpływem Taemina, przez niego zniewolony, mimo jego świadomości, że to postępowanie nie jest słuszne, mimo goryczy własnych refleksji (w ogóle plastyka opisu, weiosfkljcnwpmos;l I can;t, nienawidzę Cię, czuj to). Podsumowuje on to, co widział w młodszym kiedyś, i to, co widzi teraz; co jest pretekstem do retrospekcji. Nie wiesz, jak bardzo podoba mi się ta tajemnicza atmosfera tutaj, to, że, w przeciwieństwie do większości opowiadań, to Taemin jest drapieżnikiem (oweifahsdknwios źle).
No i właśnie mamy retrospekcję, która jest podsumowaniem motywów Minho, wyjaśnia je, tłumaczy jego późniejsze zachowanie. Oczywiście, zauważam powtórzenie „Mówią, że dzieciństwo […]. To dobrze uwypukla pewne podobieństwo losów obu bohaterów; mam na myśli pewne, hm… osamotnienie? z którym jednak inaczej sobie radzili. No ale, tutaj zaczyna się tak naprawdę akcja tego opowiadania (no i mamy right in the kokoro), bo kreujesz mi (i bezczelnie rzucasz w twarz) Minho, który ucieczki szuka w tym, co sam tworzy; a tworząc osobę idealną, bez wad („postać o, w jego mniemaniu, anielskim uśmiechu, która spadła wprost z nieba, obierając za ścieżkę migotliwy blask jednej z gwiazd” – po pierwsze, piękny opis; po drugie – upadły anioł). Sam motyw tworzenia tej postaci z atramentu bardzo na mnie wpływa, jest w tym coś magicznego, jakby… zaczarowany ołówek? Oh, jak Ci to wyjaśnić; po prostu… gdy to opisujesz, mam wrażenie, że widzę, jak Minho maluje tę postać, kreśli delikatnie jej rysy, nadaje kolejne cechy… jakby trochę bawi się w Boga. Kreacja własnego świata, gdy ten otaczający jest niewystarczający; Minho zapomina się w tym, dążąc do doskonałości. Naprawdę… ciężko mi to ubrać w słowa. Ale kocham motyw atramentu, i widzę, że Twoja cisza również odnalazła tu swoje miejsce; bardzo to pasuje do tego Taemina. Poszukania Minho mają ze sobą coś z szaleństwa, czy też maniakalnego uporu. Dużo tragizmu jest w jego losie, gdy tak szuka własnego, wyśnionwgo… czy też wypisanego (?), wymarzonego ideału; jednocześnie dystansując się od całego świata; gdy miłość do słowa pisanego przeważa nad mową. Cisza wydaje się być póki co błogosławieństwem w natłoku słów…
(Boże, jak ja Cię nienawidzę za to przeplatanie płaszczyzn czasowych CZY TY WIESZ JAK JA TO KOCHAM?
OK, WIESZ).
I teraz wracamy do teraźniejszości. I tu jest jakby… hm, kontrast dla poprzedniej gloryfikacji ciszy. Tutaj słowa są zastąpione przez gesty, co mogłoby być piękne, jednak jest w pewien sposób bezwstydne, to zachowanie Taemina; z czego zresztą Minho zdaje sobie sprawę, co, jak mam wrażenie, boli go, to ściśle fizyczne podejście do ich relacji. Ale ma też świadomość, że nie może się sprzeciwić. Znów tragizm; uzależnienie. Sam Taemin, hm. Odbieram go tutaj w zasadzie jako… pewnego rodzaju bóstwo. Sacrum i profanum, jednak nieco groteskowe, ponieważ mimo tej postawy Taemina nie jest on czysty czy święty, raczej zbrukany. Załamanie sacrum? Mam na myśli coś na kształt toposu odwróconego. Ten krąg granatu… tak mi się podoba to stwierdzenie! Nawiązuje do atramentu, jednocześnie podkreśla mrok, jaki otacza Taemina, idealnie podsumowuje tę część.
UsuńKolejna zaczyna się tak pięknie, wposadjlmwpol. Przekopiowałabym fragment, ale wolę się jakoś wypowiedzieć na ten temat. Ulotność tych wakacyjnych dni, chłód nocy (nienawidzę Cię), refleksje i marzenia (atrament marzeń! Którym piszemy przyszłość? Jak mi się spodobało to wyrażenie!). Nie, I can’t z pięknem tego wstępu, nie sądzisz, że to na dużo raz, gdy rzucasz we mnie tą wizją Minho, a potem opisem gwiazd, nieba i jeziora? Nie sądzisz, że w końcu umrę przez przedawkowanie piękna? Czy też może taki masz plan, co? Ugh, nie lubię Cię >< ALE wracając do samej treści – piękna noc skusiła Minho do udania się nad jezioro, gdzie może przez moment obserwuje ludzi, również krążących na brzegu (ej ja nie mogę, bo mam feelsową papkę w głowie, nienawidzę Cię). No bo ci ludzie jako łapacze gwiazd, to przecież tak bardzo działa na wyobraźnię! Minho na moment chyba czuje się zjednoczony z tym tłumem. Ta atmosfera jest tak magiczna… nic więc dziwnego, że pojawia się Taemin, z niewinnym uśmiechem; tak podobny do tego wyśnionego ideału Minho. Tak naprawdę już teraz jest on stracony, omotany; przez nastrój tej nocy i pojawienie się Taemina. Podkreślasz to zresztą (perfidnie, nienawidzę Cię) w tak cudowny sposób, podkreślając do podobieństwo do bohatera wykreowanego przez Minho, i jednocześnie jakąś boską część natury Taemina – podarowany przez gwiazdy. Gloryfikacja tak bardzo, pqwodasjlxmopws;.
Nic dziwnego, że Minho był na tyle zaskoczony spotkaniem Taemina, że przypisał to do sfery snów. Taemin jest w tym opowiadaniu zresztą odrealniony na swój sposób, jednocześnie sakralizowany, przez uczucia; przy całej świadomości… brzydoty? jego charakteru. Hm, może nie brzydoty, po prostu wad? Chodzi mi o ten pewnego rodzaju dysonans. Ale zbaczam z tematu, wybacz.
W sumie tutaj znów przełamujesz tę postawę Minho, który był zdystansowanym typem obserwatora, a teraz tęsknota za ideałem, pragnienie jego odkrycia pcha go nad to jezioro, które jest tak znaczące w tej historii (w ogóle kocham ten motyw, gwiazdy odbijające się w jeziorze/morzu, gdzie zaciera się granica między niebem, a ziemią, woadjklswo Morze Snów też trochę, pweafsjlkwpom kocham Cię i nienawidzę). To uwielbienie dla Taemina, i rodząca się dopiero odwaga do nawiązania znajomości, wcześniej poprzedzona obserwacją, wnikliwą, by na pewien sposób poznać ideał… Podoba mi się bardzo, jak w pewien sposób podporządkowujesz świat Taeminowi, chodzi mi o: ”gromadzącą wokół siebie uśmiechy gwiazd, rozpraszającą przysypiające w zaciszu krajobrazu cienie”, i wiele innych. To tak bardzo ukazuje, jak całe życie Minho staje się podporządkowane atramentowemu bohaterowi; jak daleko sięga ta fascynacja. Mimo wszystko zauważa on coś, co go niepokoi, ale wydaje mi się, że nie chce on przyjąć do świadomości, że na tym ideale mogą pojawiać się jakiekolwiek rysy.
UsuńTak bardzo mi się podoba, że akcentujesz przynależność Taemina do granatu, mroku, nocy. Przy całej swojej niewinności jest on zaskakująco drapieżny, i… no właśnie, mroczny. Tym bardziej przypomina mi zachłanne bóstwo, łaknące wciąż więcej i więcej. Jednocześnie, wspominasz o tej delikatniejszej jego stronie, o (może?) utraconych już marzeniach. Wciąż to Minho jest w pewien sposób zdominowany; uzależniony. Niemniej, w tym zachowaniu Taemina – „topisz w moich ustach kolejne milczące błagania, kolejne niewypowiedziane na głos pragnienia i marzenia […]”, co zresztą mówisz później wprost, w oczy rzuca się desperacja. Wiesz, czytałam pewną książkę z podobnym motywem, z podobnie zachowującą się bohaterką. Pada tam zdanie: „zupełnie, jakby chciała się od czegoś uwolnić”; i naprawdę bardzo pasuje mi ono do tego Taemina, zagubionego we własnej nocy.
No i… pojawia się to, co mnie rozwala najbardziej. Nie wiem, co ja Ci takiego złego zrobiłam. Po prostu… nie mam słów dla tego motywu. Tragizm Minho, który zakochuje się w ideale, którego sam stworzył; przenoszący wszystkie wymarzone cechy na Taemina, i późniejsze uświadamianie sobie błędu. NIE. MOGĘ. To też moment, kiedy cisza zaczyna mu przeszkadzać, być barierą, kiedy czeka on na słowa. Taemin zaczyna więzić Minho w klatce gestów i spojrzeń, jakby żałując mu swojego głosu. Na obecnym etapie czytania za pierwszym razem niemal znienawidziłam Taemina, sądząc, że zwodzi Minho, dopiero później w pełni zrozumiałam tę historię, i teraz niemal płakać mi się chce nad tym biednym, skrzywdzonym chłopcem, który tylko w taki sposób może ukazać uczucia, sam może nie do końca je rozumiejąc, a przede wszystkim nie rozumiejąc błędu. Co mnie ciekawi, to jak przeszedł on w zasadzie z jednej skrajności w drugą, na początku długie i nieśmiałe obserwowanie się wzajemnie, by potem… nagle ofiarować wszystko. Tak jakby nie uznawał stanów pośrednich.
Znów pojawia się motyw upadłego anioła, Minho wciąż uparcie sakralizuje Taemina, jak jeszcze głębokie będą te uczucia? Taemin jest właśnie zagubiony w mroku, to jeszcze trzyma przy nim Minho, mimo całej świadomości postępków Taemina, świadomości, że nie są one chlubne czy chociaż poprawne, może mimo braku zrozumienia. Być może on sam chce wrócić do tych chwil, gdy był niewinny, szuka, ale nie radzi sobie, nie wie, co powinien zrobić, więc wyraża uczucia na swój własny sposób. Bardzo lubię dramaty, a po prostu tutaj… nie do końca jestem w stanie ubrać myśli w słowa, by w wystarczający sposób wyrazić swój zachwyt dla kreacji bohaterów tutaj. Ojej, zabijasz mnie tym opowiadaniem tak okropnie bardzo ;; Minho wytrwale szuka swojego ideału, przekonany, że naprawdę jest to Taemin (jkdsal ;; źle)
I dopiero po ukazaniu tego wszystkiego, za co można, może nie znienawidzić, ale jednak czuć niechęć do Taemina ukazujesz genezę jego postępowania. Obaj z Minho nauczeni są milczenia, chociaż motywy są inne. Historia, jaką pokazujesz jest tragiczna, trudno ją nazwać inaczej; gdy po pierwsze, samo zajęcie matki mogło obudzić w nim traumę; tym bardziej późniejsza konfrontacja z owym mężczyzną. Patrząc na tak wątpliwe wzorce, Taemin doszedł do wniosku, że tylko oddając siebie może ukazać miłość…
UsuńSytuacja obu jest tragiczna. Trudno mówić o czymś innym; gdy jeden wykreował własny świat, i żyjącej osobie nadał cechy ideału, rozczarowując się później, ale wciąż niezmordowanie szukając jakichś śladów niewinności; a drugi utożsamia miłość z seksem, nie przez swoją własną rozwiązłość, czy byle ‘widzimisię’, lecz poważne, trudne i traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa. Kurczę, jakby nie starczyło, że to 2min, jakby nie starczyło, że jest świetnie napisany, to Ty jeszcze musiałaś użyć tu wątków psychologicznych, które szczerze uwielbiam. TO ZAMACH.
Ugh, znów mi Taemina sakralizujesz ;; bardzo mi się to spodobało, zwrócenie uwagi na dwie strony jego egzystencji (w sumie w tym momencie skojarzył mi się on z Sonią ze „Zbrodni i kary”). I wszechobecny motyw gwiazd i mroku, UGH. Ale o tym się jeszcze wypowiem, wracając… (czekaj, bo przeczytałam końcówkę całą, i mam trochę łzy w oczach, a to ma być ogarnięte). To spotkanie jest inne, jakoś bardziej skłania Minho do przemyśleń, bardziej do działania. I tak odmienione, powoduje, że zachodzi jakiś przełom, gdy właśnie, jak sama piszesz, erotyzm zostaje zastąpiony czułością, jakby dopiero budzącą się do życia. Ta scena jest piękna w tej, hm… intymności? Taemin po raz chyba pierwszy wyraża wprost, i na głos, swoje marzenie, pragnienie; to, na co tyle czekał Minho. Budzi się w nim ta niewinność. Ogólnie, ten shot przepełniony był smutkiem, dramatyzmem, ale ten smutek jest piękny. Końcówka budzi nadzieję na to, że wreszcie mrok się rozjaśnia, że mogą się odnaleźć, nie będą dłużej błąkać.
Ok, zanim umrę do końca – CZY TY MNIE CHCIAŁAŚ ZABIĆ, CHOLERO JEDNA, TAKĄ ILOŚCIĄ PRZEPIĘKNYCH METAFOR, KTÓRYCH NIE BĘDĘ CYTOWAĆ, BO MUSIAŁABYM SKOPIOWAĆ 1/3 OPOWIADANIA? CZY TY MNIE NIENAWIDZISZ, ŻE WYKORZYSTUJESZ W TAKIM STOPNIU MOTYWU MROKU, GRANATU, GWIAZD, ATRAMENTU?
NINIEJSZYM UWAŻAM OGARNIĘTĄ (WZGLĘDNIE) CZĘŚĆ ZA SKOŃCZONĄ
OMÓJBOŻE, JAKIE TO BYŁO PIĘKNE, OMO, MAMO, KOCHAM CIĘ ZA TO, SERIO, TO BYŁO PRZEPIĘKNE, CUDNIE NAPISANE, BO PRZECIEŻ NIE MOGŁOBY BYĆ INACZEJ, TEN POMYSŁ JEST W OGÓLE GENIALNY, I ONI TEŻ, I BOŻE, I CAN’T, TOO MUCH, ZA CO WPODSAJLKNMWOEISKLADJCNXMOWISAKLDJNXWOSIAKDLJMXIOWKSLAJ,DNMXOWKSLADJMCXEOWDKLSJ,DCMWIOESKLAJDCMOIWEKLASDNCOIWEJKSADNCXOIWASKHFDCNWEOISAKLJFWIUESKDZJFKCLKJSGNVOALDJWJKEFSJD!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! ♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥♥
DZIĘKUJĘ ZA UWAGĘ.
Zbierałam się do przeczytania tego shota chyba 4 albo 5 razy.. bo zaczynałam czytać go za późno i zasypiałam, albo stwierdzałam, że jednak to jest zbyt ciężkie żeby czytać to na słońcu w 30 stopniowym upale z bólem głowy xd
OdpowiedzUsuńOne shot oczywiście jest cudny! Tylko szkoda mi Taesia.. :/ ale oczywiście Minho zawsze czuwa i wszystko jest w porządku kkkk
http://cnbluestory.blogspot.com/
Też czasem nie potrafię się zebrać w sobie, żeby przeczytać jakiś tekst, także znam to uczucie >.<
UsuńDziękuję za komentarz ~~<3
hello.
OdpowiedzUsuńspróbuję sklecić coś wartego uwagi, ale nie obiecuję, że się uda. Wciąż jestem w szoku po przeczytaniu tego shota i... cóż. Życz mi szczęścia.
muszę powiedzieć, że to był jeden z najlepszych 2minów jakie czytałam. Naprawdę, każdy kto myśli, że na polskich blogach o shinee nie ma już nic wartego uwagi, koniecznie powinien przeczytać atramentowego bohatera.
na początku odstraszał mnie rażący brak dialogów, jednak później uzmysłowiłam sobie, że tekst tylko na tym zyskał. Jest ta cisza, o której mówił Minho, są gesty i uczucia pomiędzy wierszami, a przynajmniej ja to tak odbieram. Na pewno jest to jeden z tych trudniejszych do odbioru fanfików, trzeba poświęcić mu sto procent swojej uwagi, przeczytać od razu wszystko, a nie do niego "wracać". Ale to dobrze, bo mogłam oderwać myśli i skupić się na historii Tae i Minho.
o samych postaciach... huh, od czego zacząć. Pewnie przez fakt ultimejtowania Tae zawsze zwracam na jego charakter większą uwagę, niż na innych postaci, więc od niego tutaj zacznę. Stworzyłaś dobrego Taemina, pełnego tajemniczości, ale równocześnie ją rozwiałaś. Niby wszystko jest przed czytelnikiem odkryte, nie ma więc potrzeby czuć się nim zaintrygowanym, ale jednak... mam nadzieję, że rozumiesz. Szczególnie podobał mi się ten fragment " Taemin nie znał innego sposobu na wyrażenie swoich uczuć, niż oddanie całego siebie."
co do Minho... tak szczerze to nie wiem, co mam o nim napisać. Podobała mi się narracja z jego strony, urzekła mnie całkowicie i myślę, że tekst dużo by stracił pisany w trzecioosobówce. Wykonałaś kawał dobrej roboty i moje ręce aż same pchały się do komentowania. Poproszę więcej takich skarbów.
Dużo weny i powodzenia.
levi.
Jejku, nie sądziłam, że AB kogoś w tym stopniu poruszy *o* Cóż, brak dialogów w moim pisaniu nie jest niczym nowym, bo mam z nimi niemały problem ;~~; ale tu faktycznie było to szczególnie ważne, celowe ^^ Chyba rozumiem, o czym mówisz, Taemin jest tutaj opisywany z mojego ukochanego Minho POV, zatem widzimy go przez pryzmat tej całej sakralizacji, tej fascynacji i kotłujących się w starszym uczuć oraz myśli... to sprawia, że mimo wyjaśnienia zachowań Taemina, w dalszym ciągu zdaje się być w pewnym stopniu niezgłębiony (omg, czy ja właśnie analizuję własnego ff, co ten human ze mną zrobił x.x), przynajmniej tak mi się wydaje, bo po tylu czytaniach nie potrafię już patrzeć na AB świeżym okiem >.<
UsuńBardzo dziękuję za taki pochlebny komentarz *o*
Pozdrawiam ~~<3
Jestem. *pada na kolana, by błagać o wybaczenie* Przepraszam, przepraszam, przepraszam, że dopiero teraz. Jakoś nie byłam w stanie się zabrać. Przepraszam. Znowu nie wiem, jak odpowiedzieć na twoje podziękowanie, więc może tylko przypomnę, że od tego w końcu mnie masz i jakbyś potrzebowała pomocy, to zawsze możesz dać znać.
OdpowiedzUsuńTyle razy już ci o tym coś mówiłam, a teraz po prostu nie wiem co napisać. Od razu przepraszam za nieskładność i bełkot, ale znowu się rozsypałam pod naporem piękna, które stworzyłaś. Okej, okej, już przechodzę do czegoś, mam nadzieję, w mirę sensownego.
Zaczynasz od kilku zdań malujących relację Minho i Taemina. Już tutaj pokazujesz jaki jest Tae, pokazujesz, że Minho jest od niego mimowolnie, ale też własnowolnie zależny. Później otwierasz przed nami historię Minho. Tłumaczysz jego późniejsze zachowania. Malujesz obrazy z jego życia, przybliżasz go. Pokazujesz małego Minho, który nie rozumie krzyków rodziców, dziecięcy obrazem, przedstawiający anioła, nastolatka z zeszytem na kolanach, który przelewa na papier wyobrażenie ideału. A wszystko to przesiąknięte jest ciszą, której Minho tak pragnął, w której słyszał brzmienie miłości (czy to ma sens?). I wracasz do teraźniejszości. Tam też panuje, ale nie jest to ta wymarzona przez Minho cisza, nie jest pozytywna. Pokazujesz uzależnienie Minho od Taemina. I znowu zmieniasz scenerię, przenosisz nas do magicznej, letniej nocy. Minho kierowany czarem, rzuconym na niego przez gwiazdy idzie nad jezioro, by pod magicznym granatem nieba spotkać swojego atramentowego bohatera. Wracamy do sypialni bohaterów, gdzie Minho próbuje walczy, mimo że wie, że znowu przegra, próbuje walczyć, bo dalej widzi swojego anioła. Już wie, że nie jest to ten wymarzony ideał, ale dalej dostrzega galaktyki gwiazd jego oczach. Wracamy do przeszłości. Nic dziwnego, że Minho nie mógł uwierzyć, że Taemin jest prawdziwy, nie po takiej nocy, gdzie tak naprawdę wszystko mogło się zdarzyć. Opisujesz pierwsze spotkania, rodzącą się znajomość i rosnące uczucie Minho, nienazwane jeszcze miłością, do wytworu własnej wyobraźni, do której jednak wkrada się rzeczywistość, zostawiając w sercu Minho niepokój. Wracamy do teraźniejszości. Minho dostrzega niezadowolenie swojego ukochanego, coraz mocniej odczuwa desperację w pocałunkach. Wracamy do przeszłości, w której Minho jest coraz pewniejszy swoich uczuć. Nie wie, co czuje Taemin i dalej nie zna prawdziwego chłopaka. Dopiero ulewa, przed którą uciekają, pierwszy pocałunek i to co wydarzyło się po nim sprawia, że dostrzega wady i rysy w swoim ideale.
Wreszcie tłumaczysz zachowanie Taemia. Tak jak w przypadku Minho, malujesz małego chłopca, który nie rozumie tego co robi jego matka, malujesz chłopca, który chowa się za swoimi myślami, żeby nie słyszeć tego co dzieje się za ścianą, malujesz nastolatka, który zaczyna miłość łączyć z oddawaniem siebie i nie widzi innego sposobu jej okazania, malujesz też kłótnie, która wpłynęła na postrzeganie świata chłopaka i sprawiła, że zaczął dostrzegać, jaka jest rzeczywistość. I tłumaczysz, dlaczego Taemin później zachowuje się w taki sposób przy Minho. I ostatnia część. (Dlaczego jak ją czytałam włączyło się Rainy Blue? Twoja playlista mnie nienawidzi ;;) Minho w końcu udaje się pokonać czar rzucony przez niego na Taemina. Bardzo go tym rani w tamtym momencie, sprawiając, że musi prosić, o okazanie uczucia. Tae jest przerażony brakiem działania ze strony Minho. Jest to dla niego równoznaczne z brakiem uczucia, ale otrzymuje, to o co prosił. Otrzymuje wyznanie, zapewnienie o uczuciu, otrzymuje czułość, której mu zawsze brakowało. I odpowiada tym samym, jakby zaczynając rozumieć, że miłość wcale nie musi być równoznaczna z oddaniem się drugiej osobie. Opowiadanie początkowo miało być o złym Taeminie, ale dobrze wiesz, że to ci się nie udało. Taemin nie jest zły, jest tylko zagubionym, pragnącym miłości dzieckiem, który źle tę miłość postrzega.
UsuńChyba nic więcej nie mogę już powiedzieć (znaczy pewnie mogę, być może nawet to zrobię, ale na ten moment jest zbędne, bo piękno opowiadanie mówi samo za siebie). Dziękuję ci, że miałam możliwość przeczytania i że w jakiejś części mogłam uczestniczyć w procesie tworzenia, nawet jak było to tylko czytanie i masa feelsów, gdy nie byłaś czegoś pewna. Naprawdę nie wiem, co mogę jeszcze powiedzieć >.< *wychodzi dalej oszołomiona pięknem i świadomością, że tak genialna historia powstała w głowie jej unnie*